czwartek, 28 kwietnia 2016

Ten pierwszy raz albo "Nemesis"

(źródło)

Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Nemesis
Tytuł oryginału: Nemesis
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Miejsce i rok wydania: Poznań 1991
Wydawca: Kantor Wydawniczy SAWW

To kolejny raz, kiedy dopadłam coś przypadkiem. Ot, wypożyczałam Ulvowi Atlas chmur i tak jakoś na regale mignął mi Asimov. To pomyślałam: „O, czemu by nie?”. Asimova trochę już czytałam i lubię. Owszem, przede mną wciąż Fundacja, ale cykl o robotach prawdziwie uwielbiam, a Koniec wieczności to do dziś jedyna książka, przy czytaniu której zapomniałam wysiąść z pociągu. Cóż mogło pójść źle…? Z drugiej strony, dawno już nie czytałam Asimova. Wiem, że mój stosunek do tego autora zmienił się w okolicach imprezy sylwestrowej 2013/2014, kiedy hevs mi opowiedziała o tym, czym dla samego Asimova było zakończenie cyklu Fundacji. Bo jakoś przyszło mi wtedy do głowy, że matko z córką, to był mądry facet, ale grafoman jak się patrzy. No i mimo wielu tłumaczeń samej sobie, że przecież to nie ma znaczenia, skoro książki fajne, to jakoś mi się to postrzeganie Asimova zmieniło i nic na to nie poradzę.
Niemniej do Nemesis starałam się podejść bez uprzedzeń. I w sumie chyba się udało, bo jednak dobra literatura broni się sama. Ale nie jest to tak silne pianie z zachwytu, jak przy moich poprzednich doświadczeniach z twórczością tego autora.

W tytule notki celowo nawiązuję do tematu konkursu literackiego, jaki nie tak dawno organizowało wydawnictwo Genius Creations – bo przy czytaniu wciąż towarzyszyła mi myśl, że w gruncie rzeczy, to gościu napisał świetny tekst na ten konkurs: mamy do czynienia z „tym pierwszym razem” na kilku płaszczyznach: z jednej strony, człowiek po raz pierwszy spotyka obcą inteligencję i czytelnik śledzi, jak się ta znajomość rozwija. Z drugiej – „obcymi”, których po raz pierwszy spotyka się w kosmosie, będą także ludzie: dla Ziemian ci z Rotora, dla Rotorian zaś – Ziemianie. Z trzeciej strony – to także pierwszy lot superluminalny, pierwszy skok w hiperprzestrzeń… no, ogólnie tych kosmicznych pierwszych razów jest tu całe mnóstwo. I w dużej mierze z tego względu ta powieść jest interesująca. Możemy obserwować człowieka u progu czegoś zupełnie nowego, czegoś, co może zmienić dalszy rozwój cywilizacji – i najpewniej zrobi to. Bohaterowie są bardzo różnorodni, toteż prezentują rozmaite postawy wobec nadchodzącego nowego. Mamy tu konfrontacje, korupcję, nieco przełamywania własnych uprzedzeń… no ogólnie czego dusza zapragnie. Jest nawet Krile, którego tak naprawdę to wszystko jakoś mało interesuje, on chce tylko odzyskać córkę.
Obok wielości pierwszych razów, dostajemy też niejednoznaczną tytułową Nemezis. Co prawda tutaj akurat trochę mi przeszkadza łopatologia w finałowej scenie, gdzie narrator bez owijania w bawełnę wykłada, jak można tę nazwę rozumieć i dla kogo Nemezis mogła się okazać zgubna, a dla kogo w istocie się taka okaże – ale już trudno. Jakoś muszę z tym żyć.

Sama nie wiem, co dokładnie mnie drażniło w Nemesis i co sprawiło (oprócz notorycznego niewyspania, ma się rozumieć), że powieść nie wciągnęła mnie tak jak Koniec wieczności czy Pozytonowy detektyw. Wydaje mi się, że to było coś w bohaterach. Bo świat był fantastyczny i szalenie spodobała mi się ta wizja, w której ludzkość podbija kosmos za pomocą Osiedli. Sytuacja w Nemesis przypomina zresztą trochę tę z cyklu o robotach: mamy ludzi, którzy wynieśli się z ziemskiej kolebki i teraz najchętniej by się od tej starej planety odcięli, stworzyli swoje własne, lepsze społeczeństwa, od zera, inaczej. Ale jednak to Ziemia – człowiek zawsze będzie patrzył w jej stronę, a odcięcie się nie jest tak całkiem możliwe. Narastają konflikty i uprzedzenia, nawet jeśli nie ma otwartej wojny.
A więc skoro świat był fajny, to podejrzewam, że coś z bohaterami. Chyba po prostu trochę w nich nie wierzyłam. Nie we wszystkich przynajmniej. Janus Pitt na ten przykład był w porządku, bo był trochę socjopatą, więc jego sztuczność była w pełni uzasadniona. Ale już na przykład Marlena mnie drażniła. Za dużo mówiła o swoich zdolnościach przy każdej możliwej okazji i miałam nieodparte wrażenie, że to wszystko nachalna ekspozycja i przypomnienie czytelnikowi, że „hej, ona widzi z gestów i minimalnych drgnięć mięśni, czy ktoś kłamie. Pamiętaj, czytelniku. Powtórzę na wszelki wypadek, na czym polega jej umiejętność”. Podobne wrażenie – choć nie aż tak silne – miałam przy scenach z udziałem Insygny  i Sievera. Powtarzali sobie w kółko, co ich łączyło w przeszłości i co ich łączy teraz… taki straszliwy pitoling, jakby próbowali zawiązać wątek miłosny, ale nie za bardzo wiedzieli, jak się do tego zabrać. To znaczy dobra, może i nie wiedzieli, ale z drugiej strony, bardzo precyzyjnie i otwarcie byli w stanie nazywać wszystkie stany, emocje i łączące ich stosunki. Więc właściwie nie wiem, na czym dokładnie polegał ich problem (choć, nie powiem, parę rozmów mieli ładnych).
Wydaje mi się, że tu właśnie Nemesis nieco się wykopyrtnęła: w emocjach, uczuciach. Niby wszyscy bohaterowie je mają, ale z jakiegoś powodu najbardziej wiarygodnie wypadają socjopaci, fanatycy i zimni naukowcy, których emocji albo nie ma, albo po prostu czytelnik się o nich nie dowiaduje. Leverett, Wu – pojawili się w zasadzie pod koniec powieści, a są jednymi z lepszych postaci.
Może zresztą dlatego też tak lubię cykl o robotach? Bo tam siłą rzeczy część bohaterów była pozbawiona uczuć, więc nie zauważałam, że autor sobie z nimi nie do końca radzi?
Nie wiem. Nie chcę też zarzucać jakichś bzdur Asimovowi, bo tak naprawdę może po prostu chodzi wyłącznie o moje preferencje. Nie od dziś wiadomo, że mój ulubiony bohater literacki to HAL 9000.

Nemesis to dobra książka, warta przeczytania. Pod koniec ma co prawda nieco błędów (korektor był już zmęczony?), no i drażniło mnie, że mimo tytułu pisanego przez „s”, w samym tekście nazwa „Nemezis” zapisywana jest przez „z”, no ale to detale, które tak naprawdę nie miały wpływu przyjemność czerpaną z lektury. Aha, no i aż sobie zaznaczyłam jedno zdanie, bo było trochę dziwne: „Nie wymyślono mniej bezbolesnego rodzaju śmierci” – „mniej bezbolesnego”, czyli tak naprawdę „bardziej bolesnego”, prawda…? Albo ja albo tłumacz, w każdym razie ktoś się chyba pogubił w zaprzeczeniach, bo we fragmencie chodzi o opis totalnie bezbolesnego, komfortowego sposobu na popełnienie samobójstwa… No ale mniejsza o większość. Po prostu tym razem powieść mnie jakoś nie dała rady zauroczyć. Mam wrażenie, że nie straciłabym aż tak wiele, gdybym Nemesis nie przeczytała. Ale i tak cieszę się, że to zrobiłam, no. Asimov zawsze na propsie.



– To najlepszy znak, że zestarzałem się – odpowiedział Genarr ponuro. – Że wystarcza mi sama pomoc. Wypalił się we mnie prawdziwy ogień, teraz jest to płomyczek, przy którym można sobie grzać ręce.
– Nie ma w tym nic złego, zapewniam cię.
– Nic złego, absolutnie nic złego! Podejrzewam, że istnieje mnóstwo małżeństw, które przeszły przez dziką ekstazę i nigdy nie były dla siebie pomocą, i z chęcią zamieniłyby uniesienia na zwykłą przyjaźń… Nie wiem… Ciche zwycięstwa są takie ciche. Wszystko co ważne często bywa przeoczane…

niedziela, 17 kwietnia 2016

"Człowiek ze stali", czyli jednak metalurgia nie jest moją pasją

(źródło)
No dobra, przyznaję: nigdy nie byłam jakąś wielką fanką Supermana. Znałam go głównie z serialu z lat dziewięćdziesiątych, gdzie w rolę Lois Lane wcieliła się Teri Hatcher. Pamiętam, że było dość cukierkowo, a Superman nie miał loczka. Gdzieś w międzyczasie łyknęłam też filmy pełnometrażowe z Christopherem Reeve, z których pamiętam głównie motyw cofania czasu za pomocą bardzo szybkiego kręcenia się wokół Ziemi (minęły lata, a ja wciąż nie rozumiem, jak to miało działać). Mój problem z tym bohaterem polega chyba na tym, że Superman zawsze był dość… no… nudny. Posągowy, idealny, klasyczny Gary Stu. Zero wątpliwości: ot, piękny, umięśniony, silny, z laserem w oczach i tak dalej. Mattel ma Kena, DC Comics – Supermana.
Człowiek ze stali z 2013 r. w reżyserii Zacka Snydera mógł to zmienić, ale nie mogę powiedzieć, żebym jakoś z niecierpliwością wyczekiwała tego filmu – najlepszy dowód: obejrzałam dopiero teraz, myśląc, że warto by było nadrobić zaległość, bo a nuż przydarzy mi się, że obejrzę Batman v Superman.

Właściwie nie wiem, od czego zacząć listę wątów, które mam do tej produkcji. Może od tytułowego bohatera więc: Kal-El (Henry Cavill) bardzo mnie rozczarował. Miał być innym Supermanem, ludzkim, rozdartym między lojalnością wobec dwóch światów. Tak przynajmniej myślałam, po zapoznaniu się z opisem i jakimiś recenzjami w internetach. Tymczasem dostajemy bohatera równie posągowego co we wszystkich dotychczasowych adaptacjach, pozbawionego jakiegokolwiek charakteru. To dość irytujące. Ten facet jest po prostu pusty, jest umięśnioną wydmuszką w pelerynie. Czy ma jakieś pragnienia, pasje, cokolwiek? Nie wiadomo. Niby poznajemy jego życie, zaglądamy do jego dzieciństwa w retrospekcjach, ale to nam kompletnie nic nie daje – oprócz, ma się rozumieć, fabularnej sieczki. Ja nawet lubię mieszanie czasów i zapoznawanie odbiorcy z bohaterem za pomocą retrospekcji, ale mam wrażenie, że w Człowieku ze stali to zostało zrobione jakoś na dziko, bez ładu i składu. Ot, stary Kal-El kogoś ratuje, potem Kal-El-dziecko kogoś ratuje, a potem młody Kal-El… no, nikogo nie ratuje, bo tata mu zabronił. Żeby oddać sprawiedliwość, dobra była ta scena, w której Clarke – jako chłopiec – boryka się z superzmysłami: dało się poczuć, że to mały dzieciak, który niczego nie rozumie i który ma wielki problem, za wielki jak na ten wiek. Tym większy, że przecież nikt nie potrafi go zrozumieć i mu pomóc. Fajnie to wyszło, serio. Szkoda, że to chyba była jedyna scena, w której widz miał okazję zobaczyć emocje Kal-Ela. Przez pozostały czas mamy głównie ciacho ze zmarszczonym czołem. Bo, rozumicie, zmarszczone czoło oznacza, że on rozterki wewnętrzne przeżywa. I że mu trudno. I to zmarszczone czoło ma chyba sprawić, że nowy Superman będzie inny, „prawdziwszy” od dotychczasowych Supermanów.

Kal-El (źródło)
No więc nie. To nie działa. Cavill może się marszczyć ile chce, ale jego bohater wciąż jest mdły i pusty, nie ma charakteru, nie ma emocji. Można by pytać: jak to nie ma, przecież jest wątek romansowy z Lois (Amy Adams), no i wszak te wszystkie wątpliwości w związku z losem Zoda (Michael Shannon) – no więc nie. Związek Supermana z Lois wyskakuje jak diabeł z pudełka, bez żadnych wcześniejszych podstaw. Nie ma między tym dwojgiem żadnej chemii. Mam wrażenie, że po prostu w jednej z końcowych scen reżyser kazał im się pocałować i tyle. I sami nie do końca wiedzą, dlaczego, no ale skoro kazał, to się całują. Podobne odczucia mam w związku z rozterkami wokół Zoda: one pojawiają się zupełnie nagle, znikąd, pod sam koniec. A przez to naprawdę trudno oczekiwać, żebym ja w nie uwierzyła i się nimi przejęła. Dramatyczny krzyk nie załatwia sprawy, jeśli nie wiem, na jakiej podstawie wezbrał w bohaterze. Trochę mi to wyglądało, jakby twórcy się pod koniec filmu pokumali, że ej, przecież Superman ma wątpliwości i tak naprawdę nikogo nie chce zabijać! Kurde, zapomniało się o tym – no dobra, to szyjemy, szyjemy szybko, żeby w finale się zgadzało.
…a skoro już przy zabijaniu jestem: jak na kogoś, kto ratuje ludzkość, to Kal-El zrównał z ziemią ładny kawał miasta. Myślicie, że nikt przy tym nie zginął…?
I w ogóle, jeśli już o tym ratowaniu ludzkości: KAMAN! Nie było żadnego ratowania ludzkości! Ludzkość żyła sobie spokojnie i żyłaby dalej, gdyby nie sam Kal-El. Wszak to on był celem, a nie ludzkość i Ziemia. To trochę jakbym podpaliła dom i dostała medal za to, że ugasiłam płomienie zanim zjarało się więcej niż dwa pokoje. No chyba coś tu jest nie halo? Ja wiem, że bohater doprowadził do tego wszystkiego nieumyślnie. Ale jednak proszę nie mydlić mi oczu, dobrze?
No i mamy też Clarke’a Kenta w okularach, który trafia do redakcji „Daily Planet”. I tu też mam ogromne zastrzeżenia. Pierwsze i najbardziej oczywiste: otóż naprawdę, okulary nie zmieniają człowieka nie do poznania. Możecie mi wierzyć. Noszę. Wyobraźcie sobie, kiedy je zdejmuję, otaczający mnie ludzie wciąż mnie poznają. I, żeby było zabawniej, tutaj akurat dużo, dużo lepiej był rozegrany czarno-biały film z 1951 r., Superman i Ludzie-Krety. Nie wspominałam o nim, bo w sumie oglądałam go stosunkowo niedawno dla zgrywy. Ale naprawdę: to był najbardziej wiarygodny Clarke Kent, jakiego widziałam. Bo nie poprzestawał na założeniu okularów – nie, on całkowicie się no… odciachowił. Był jakby niższy, przygarbiony, nieśmiały, całą postawą mówił „jestem innym człowiekiem”. Nie rozumiem, dlaczego późniejsi Supermanowie uznali, że sedno kamuflażu tkwi w okularach. W każdym razie Cavill nawet się nie starał, nawet nie próbował. A szkoda, bo skoro próbujemy opowiedzieć historię Supermana „na poważnie”, to wypadałoby tę kwestię też potraktować poważnie, a nie tak na odwal się. Po drugie, przyznam, że to była scena, w której się pogubiłam. Czy Lois rozpoznała Kal-Ela czy nie…? Nie rozumiem tego zakończenia po prostu. I nie jest to nierozumienie, które sprawia, że mam ochotę rozmyślać o filmie, które skłania do refleksji – nie, po prostu nie skumałam, zirytowałam się i mam to w nosie.

Generał Zod (źródło)
No i właśnie, Lois Lane – wspomniałam o niej tu i ówdzie, ale muszę poświęcić jej mały akapit: a konkretnie muszę wykrzyczeć, jak bardzo badziewna to bohaterka. Znów: myślałam, że film chce zrobić z niej coś fajnego. Że będzie twardą babeczką, bardziej partnerką w ratowaniu świata, a mniej damą w opresji. Ale nie. Jednak dama w opresji. W dodatku latająca po jakichś arktycznych górach w rozpuszczonych włosach. Wiecie, jestem odporna na różne bzduryzmy, ale na niektóre mam z kolei obniżoną tolerancję. Długie, rozpuszczone włosy bohaterek to jedna z takich rzeczy – o czym wspominałam chyba już przy okazji Black Widow w Avengersach. I pewnie przy wielu innych okazjach. Czy Amerykanie naprawdę mają taki problem z pojmowaniem idei warkocza?
Ale, ma się rozumieć, fryzura to tylko jakiś tam pomniejszy problem Lois. Głównie jednak chodzi o to, że babeczka jest głupią pindzią, która biega, macha rękami i krzyczy, a jeśli już coś robi, to albo facet musi pokazywać jej drogę, albo facet musi po niej poprawiać.

I w ten płynny sposób przechodzę do bohaterów, którzy z kolei mnie pozytywnie zaskoczyli: Jor-El (Russel Crowe) oraz generał Zod. Ojciec Kal-Ela tak naprawdę był mi dość obojętny do momentu, w którym pomógł Lois w ucieczce. To była naprawdę świetna scena, a Jor-El zdołał mnie w niej całkowicie kupić. Z kolei Zod był w całym filmie jedynym bohaterem, którego mogłam jakkolwiek próbować zrozumieć. Który miał wyraźny cel, wiedział, po co w ogóle coś robi. Czuło się w nim pasję. Tak, może miejscami był dość przerysowany, ale to prawdę mówiąc też mi się podobało – być może dlatego, że odrobina przerysowania stanowiła miłą odmianę od bezbarwności pozostałych postaci. Przez cały film, prawdę mówiąc, kibicowałam Zodowi. Sorry, Kal-El.

Rzeczą, na którą jeszcze chciałabym pomarudzić, są Dramatyczne Momenty. Skręcenie karku, ratowanie pieska, wyławianie autobusu i takie tam. Wszystkie te sceny, które miały być bardzo emocjonalne, w moim odczuciu zupełnie się nie sprawdziły z jednego prostego względu: drama była narzucona na siłę. Tymczasem wyraźnie było widać, że w każdej z tych scen dało się znaleźć dużo prostsze, choć mniej dramatyczne rozwiązanie: wyłowiony autobus miał z tyłu otwarte drzwi – uczniowie nie mogli wypłynąć? Pieska mógł ratować syn, a nie ojciec – nie musiałby żadnych mocy pokazywać, po prostu nie skręciłby kostki i uciekłby przed tornadem. Ludzie pod ścianą mogli uciec szesnaście razy, zanim laser z oczu Zoda by ich dosięgnął. I tak dalej… Oglądałam to i wciąż miałam przeczucie, że to naciągane, że ta drama jest zupełnie niepotrzebna. Że Kal-El to głupia cipa, bo kto normalny by się przejmował tym, że go zobaczą, kiedy chodzi o uratowanie życia ojca?

Człowiek ze stali jest w moim odczuciu filmem zupełnie nędznym. Z jednej strony próbuje pokazać historię Supermana inaczej, z drugiej jednak – poza władowaniem daremnej jatki i zmasakrowaniem pewnie tysięcy ludzi pod ruinami miasta – wpada w dokładnie tę samą pułapkę, co wcześniejsze adaptacje: bohater jest posągowy, bez wyrazu, trudno go polubić. Bah, trudno w ogóle poczuć do niego cokolwiek. Chłodna niechęć to chyba najwięcej, na co mnie stać.
Jeśli Batman v Superman będzie kontynuowało tę tendencję, to jakoś słabo to widzę. Tym bardziej, że jakoś wątpię, żeby Ben Affleck uratował sytuację.
Bueh.



– Our people can co-exist.
– So we can suffer through years of pain, trying to adapt like your son has?
– You're talking about genocide.

– Yes! And I'm arguing its merits with a ghost.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Jestę hipsterę, czyli dlaczego nie lubię Deadpoola

(źródło)
No dobra, dobra. To nie do końca tak, że film mi się w ogóle nie podobał. Ale no cóż… Dużo się o Deadpoolu nasłuchałam i naczytałam, zanim zdecydowałam się go obejrzeć. Widowisko, na które się szykowałam na podstawie tych wszystkich opisów, miało być dość głupkowate i proste fabularnie, natomiast mocno krwiste i – przede wszystkim – zabawne. To miało być coś zupełnie innego, niż dotychczasowe filmy spod znaku Marvela, które całą superbohaterską tematykę traktują jednak dość serio, nawet jeśli tu i ówdzie wciśnie się jakiś żart.
I obawiam się, że to były jednak zbyt wysokie oczekiwania.

Po pierwsze: sam główny bohater, nasz tytułowy Deadpool (Ryan Reynolds) – był po prostu irytujący i, co gorsza, nieprzekonujący jako zamaskowany potwór. Obawiam się, że film rozbił się o to samo, o co swego czasu Upiór w operze w reżyserii Joela Schumachera (chciałoby się rzec: „Schumacher schrzanił jakiś film? NIEMOŻLIWE!”). Tytułowy bohater, mający być potworem, istotą fizycznie szkaradną i zmuszoną do noszenia maski, żeby ludzie nie uciekali odeń z krzykiem, był… no, zwykłym gościem z nieco sponiewieraną skórą, to prawda, ale do przerażającego brzydactwa to jednak bardzo, bardzo odległą. Wspomniany już Upiór koniec końców okazał się przystojniakiem z blizną (nope, pacnięcie na twarz Gerarda Butlera blizny nie uczyni z tego pana brzydactwa, to tak nie działa). Deadpool nie był do tego stopnia skopany, ale kiedy się zastanowić, to tak naprawdę na czym polegał problem? Był po prostu poparzonym facetem. Nie miał żadnych odrażających deformacji ani niczego takiego. Naprawdę, tacy ludzie żyją i mają się nieźle. Dodatkowo, kiedy już miałam za sobą fazę „nie kupuję dramy głównego bohatera” (co jest dość słabe, bo wszak ta właśnie drama stała się motorem napędowym całego filmu), weszłam z fazę kolejną: „główny bohater jest męczący”. Na serio: nie zamykała mu się kłapaczka. Nawet gdyby jego humor był zbieżny z moim, to i tak przypuszczam, że po trzech kwadransach miałabym go po dziurki w nosie. Niestety, obawiam się, że nasze humory jednak nieco się rozjeżdżają, więc Deadpool zaczął mnie wnerwiać mniej-więcej po dziesięciu minutach.

O, i to była przyjemna scena. (źródło)
I tutaj wchodzę w „po drugie”: czyli humor. Przede wszystkim, mamy w filmie to nieszczęsne przebijanie czwartej ściany. Wiele. Wiele. Razy. I żeby nie było, ja nic nie mam przeciwko temu zabiegowi. Ale większość dowcipów ma tak, że bawią opowiedziane raz, może dwa. Ten sam żart opowiadany po raz fefnasty już tylko nudzi. Deadpool, niestety, opowiada nam jeden dowcip w kółko i nieustająco. A co nam oferuje oprócz tego? Parę dowcipasów orbitujących wokół jąder i dup. Serio? Tym mam się jarać? To jest takie dorosłe i zaklasyfikowane jako kategoria R? Bo jak dla mnie, to to raczej gimnazjum trochę. No tak, tak, było trochę krwi. Krew była fajna. Pan rozchlapujący się na znaku drogowym mnie nawet rozbawił. Ale jeśli chodzi o całą resztę humoru, byłam mocno zawiedziona. Podczas całego seansu uśmiechnęłam się z trzy razy, a rzeczywiście parsknęłam śmiechem raz. Dokładnie przy tej scenie:



Opublikowany przez TBOT na 1 kwietnia 2016

Nie żeby to był żart wcześniej niespotykany. Ale mimo wszystko wypadł fajnie – jak teraz o tym myślę, to może wynika z tego, że był jedynym takim dowcipem w filmie. Znamienne, hmm?

Po trzecie, irytowało mnie nacieranie się twórców tym, jak mały mieli budżet. Naprawdę, ja jestem tylko widzem, który chce się zagłębić w radosną jatkę z udziałem superbohaterów. Zakulisowe spięcia mnie nie interesują. Mam w nosie, czy Tim Miller dostał dużo czy mało pieniędzy, ja chcę widowisko, które mnie wciągnie. A jeśli widzę ewidentne bzduryzmy, takie jak szkoła X-Menów magicznie zamieszkała wyłącznie przez Colossusa (Stefan Kapicic) i wybuchająca laskę (Brianna Hildebrand), bo kurde nawet się nikomu nie chciało zainwestować w statystów, którzy zrobią w tle sztuczny tłum, to jednak mnie denerwuje. Widzę tu zwykłe lenistwo twórców. Bo kasa kasą, ale dlaczego to ma się odbijać na widzu? Przecież nie wymagam od razu, żeby pojawiali się Wolverine, Rogue i Gambit. Ja naprawdę mówię tylko o odrobinie zaangażowania, chlapnięciu trawy trochę bardziej na zielono – bez wielkich kosztów.

Widzicie go? Krwawią wam oczy? (źródło)
Ale jeśli pominąć te rzeczy (ach, no i wątek romantyczny, którego też za diabła nie kupuję), to co zostaje da się przecież oglądać. Przede wszystkim, całość ratują postacie drugoplanowe: Weasel (T.J. Miller) i Niewidoma Al (Leslie Uggams) byli bez porównania bardziej interesujący od tego wnerwiającego Deadpoola. Bah, nawet główny antagonista, Ajax (Ed Skrein) był od głównego bohatera lepszy. Przynajmniej czasami potrafił milczeć.
Trzeba też przyznać, że generalnie film ma wartką akcję i całkiem malownicze sceny przemocy. Toteż może nie zaśmiewałam się… okay, okay, może w ogóle się nie śmiałam podczas oglądania, niemniej nie mogę powiedzieć, żebym się jakoś specjalnie nudziła. Ot, półtorej godziny głupawej sieczki, która mogłaby być o wiele zabawniejsza, o wiele bardziej wciągająca, ale jestem przekonana, że mogło być też dużo gorzej. Obejrzałam bez zgrzytania zębami, nie zamierzam jednak wracać do tego filmu. Moje życie nie zbiedniałoby, gdybym tego w ogóle nie widziała. Nie rozumiem fenomenu Deadpoola i chyba wcale nie mam ochoty zgłębiać tego tematu.




– I didn't ask to be super, and I'm no hero. But when you find out your worst enemy is after your best girl, the time has come to be a fucking superhero.

niedziela, 3 kwietnia 2016

"Geniusze fantastyki"... IN SPACE!



Autor: publikacja zbiorowa
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2016
Wydawca: Genius Creations

Okay, okay, przede wszystkim dorzuciłam „In space!” w tytule notki tylko dlatego, z „In space!” wszystko brzmi bardziej epicko, a ja zupełnie nie miałam pomysłu na coś związanego z tematem. Podobnie zresztą, jak nie mam pomysłu na ciąg dalszy. Usiłuję wyrzeźbić ten wpis od czterech tygodni, a mam wrażenie, ze ani trochę nie zbliżyłam się do celu.
Przy czym jestem w mocy dość konkretnie wyjaśnić, skąd się bierze ten mój problem: otóż urodzinowa publikacja Genius Creations to twór dość niezwykły. Bardzo (i mam tu na myśli: bardzo) obszerny zbiór opowiadań bardzo różnych autorów – i to różnych zarówno pod względem uprawianej twórczości, jak i doświadczenia na polu literackim. Dodatkowo wobec braku jednej myśli łączącej wszystkie opublikowane teksty, spajającej je jakkolwiek, czytelnik dostaje antologię, która miota nim na wszystkie strony: w kosmosy, do średniowiecza, we współczesność, z humorem i bez – ot, zero reguł. Plus jeszcze każdy z autorów mógł, zdaje się, dorzucić od siebie ile i czego chciał, więc mamy tekściki na parę stroniczek, a mamy bardzo obszerne historie, jak również całe serie danego autora, który – jak się wydaje – wytrząsnął do cna swoją szufladę.
To niesie ze sobą masę konsekwencji – zarówno pozytywnych, jak i tych nieco mniej pożądanych. Zacznę od tego, co mnie – czytelnika – męczyło:
Po pierwsze, skumulowanie tekstów jednego autora – ma się rozumieć: w tych przypadkach, w których autor dorzucił się większą liczbą opowiadań. I tak na przykład Michał Chmielewski miał fajne pomysły i na początku czytało się przyjemnie, ale już po Wszystkich Świętych byłam zwyczajnie znużona. Podobne odczucia miałam podczas lektury serii (oczywiście określenia „seria” używam tu mocno umownie – chodzi o to, że nagle dostajemy cztery czy pięć opowiadań od jednej osoby) Marii Dunkel: ciekawy klimat, ładne ugryzienie tematyki okołoreligijnej – ale ponieważ styl jednak nie porwał mnie aż tak, to po Judaszu zaczęłam odczuwać zmęczenie materiału. Najbardziej mi chyba żal zamordowania w ten sposób tekstów Daniela Nogala. Pierwsze z nich, Eggenburg pod Giewontem, zrobiło na mnie ogromnie pozytywne wrażenie: mniej-więcej znam miejsca, o których pisze autor. Bez problemów mogłam przekształcić je na realia pokazane w tekście. No i golemy, yay! Lubię golemy. A potem czytam kolejne opowiadanie, i cóż… no tak, tak golemy fajne, ale znowu…? I potem jeszcze jedno… i dopiero nekromanci z ostatniego opowiadania tego autora, Pan Mortimer, banshee i kiełbasa z dzika, znów mnie jakoś poderwały do pionu. A może to po prostu dlatego, że lubię nazwisko „Mortimer”…?
Po drugie, w antologii pojawiają się teksty, które już od dawna można przeczytać w otchłani internetów. Mam w tym temacie mieszane uczucia: owszem, fajnie mieć te opowiadania w jednym miejscu, móc sobie do nich wygodnie wrócić. Z drugiej jednak strony, odniosłam wrażenie, że antologia jest napchana trochę na siłę, byle więcej, nieważne co. Z trzeciej znów strony – co z tego, że jest napompowana? Wszak to ebook, a czytnik jest cierpliwy. Narzekałabym, gdybyśmy mówili o papierze. Acz nie przeczę, takiego na przykład Czarnego Romana Marcina Jamiołkowskiego, choć bardzo pozytywnie wspominam ten tekst, po prostu ominęłam. Bo miałam jeszcze pięćset stron innych rzeczy do przeczytania, a to naprawdę nie sprzyja robieniu powtórek.
Po trzecie, skakanie po gatunkach. Zupełnie to do mnie nie przemawia i teraz już wiem, że od antologii oczekuję jednak pewnej spójności. Jak sci-fi to sci-fi – oczywiście, może być różnorodne, ale jednak żeby mną nie rzucało zaraz w urban fantasy albo takie całkiem zwykłe fantasy, bo zwyczajnie nie umiem tak szybko przeskakiwać między klimatami. Przez tę różnorodność – nadmierną, w moim odczuciu – złapałam podczas czytania dystans do tych tekstów i przestałam się angażować emocjonalnie. A ja akurat lubię emocje przy czytaniu, więc mi żal.

I mam wrażenie, że sporo tutaj mógłby załatwić inny układ tekstów. Nie alfabetycznie autorami, tylko choćby gatunkami. Pokusiłabym się może nawet o wyszukanie podobieństw i próbę stopniowego zmieniania klimatu, choć oczywiście wiem, że przy tej liczbie tekstów to dość karkołomne. Ale myślę, że porządek bardziej przedmiotowy niż alfabetyczny to coś, czego brakuje Geniuszom….

Ale nie jest tak, że ta antologia mi się nie podoba, o nie!

Przede wszystkim, znalazłam w niej twórczość autorów, których dorobek znam i lubię – i nikt z nich nie zawiódł. Z prawdziwą przyjemnością zanurzyłam się w opowiadaniach Michała Cholewy, którego zresztą nie kojarzę zanadto z humorystycznych tekstów, a tu dostałam aż dwa… lub tylko dwa. Tak, paradoksalnie tutaj miałam mocne poczucie niedosytu (to bardzo zwięzłe historyjki, przez które błyskawicznie się przemyka) i pewnie zresztą to się odbiło na dość negatywnym odbiorze opowiadań Rafała Cuprjaka, które czytałam – chcąc nie chcąc – z nastrojem oscylującym wokół „Z czym do ludzi, nie ma tu Patriotycznej Ostrygi ani nic…”. Z równie radosnym entuzjazmem rzuciłam się na dwa opowiadania Pawła Majki, nawet jeśli jedno z nich już czytałam. Zawsze warto zanurzyć się w fantastyczny setting Pokoju światów, a do Koryckiego się coraz bardziej przekonuję. Nie mogę tu też, oczywiście, pominąć świetnych tekstów Agnieszki Hałas (Koriana umożliwiła mi powrót do dawno, dawno nieodwiedzanego świata Zmroczy – co do którego mam pewne zastrzeżenia, ale nie da się ukryć, że jest wyrazisty i zapada w czytelniczą pamięć) i Anny Kańtoch (Sztuka porozumienia jest zwyczajnie świetna – opisy, klimat, bohaterowie, zagadka – wszystko. Trudno nie polecić takiego tekstu), czy przyjemnie zabawnych opowiadań Marcina Jamiołkowskiego i Jacka Wróbla – którego, przyznaję, po raz pierwszy miałam okazję czytać bez związku z Haxerlinem (choć sympatyczny sprzedawca artefaktów również się pojawia w antologii). Z mieszanymi uczuciami wspominam o Igle Anny Hrycyszyn – nie dlatego, że mam jakieś wąty do tego opowiadania. Nie, nie mam żadnych. Uwielbiam ten tekst, tak jak swego czasu urzekła mnie historia profesora w Manifeście (Fantazje Zielonogórskie, 2012). To autorka, która pisze dokładnie tak, jak Fryy lubią czytać. Po prostu mam świadomość tego, że moje zachwyty są tu mało wiarygodne przez wzgląd na znajomość z autorką. No cóż…

Jeśli zaś chodzi o twórców, których jeszcze nie czytałam, to Geniusze… dali mi możliwość zaznajomienia się z mnogością nazwisk. Nie wszystkie te znajomości wypadły udanie (wspomniany już Rafał Cuprjak, u którego mam spory problem z narracją), ale na pewno niektórych autorów będę stalkować w oczekiwaniu na dalszą twórczość (przemówiła do mnie na przykład Marta Krajewska).
I zresztą tutaj właśnie widzę największą wartość antologii: nie w tym, że pojawiły się teksty, które znam i lubię. Ale dostałam możliwość zaznajomienia się dorobkiem ogromnej liczby autorów, których do tej pory nie znałam. A dzięki temu, że niektórzy dali od siebie po kilka opowiadań, mogłam się upewnić, że danego pisarza chyba faktycznie polubię (lub nie), a nie że akurat się trafił fajny/niefajny tekst. Czytelnik dostaje solidne próbki, na podstawie których może wyrobić sobie opinię o autorze. A że dostaje je za darmo, to cóż – zdecydowanie warto.

Antologia nie jest wolna od błędów. Ale trudno mi się o to jakoś szczególnie fochać. To ogromna publikacja, udostępniona czytelnikom za darmo, w trzech formatach (PDF, mobi, epub). Obowiązkowa pozycja dla tych, którzy szukają czegoś nowego w literaturze fantastycznej, ale trochę im szkoda pieniędzy czy czasu na obkładanie się kupionymi w ciemno książkami. Nie wszystkie opowiadania do mnie trafiły, ale jestem pewna, że to w dużej mierze kwestia gustu. Z doświadczenia mogę też odradzić czytanie Geniuszy… cięgiem – istnieje spore ryzyko wymęczenia. Myślę, że to antologia, którą należy czytać powoli. Spokojnie, nie po kolei, skacząc sobie wedle uznania od autora do autora, smakując poszczególne z przedstawionych światów. Jedno opowiadanie dziennie? Czemu nie. Starczy na dłużej.


[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.]



– Spóźniła się pani! – Głos koordynatora projektu kipiał wściekłością. – Na odprawę przed startem! Piękny przykład niesubordynacji! I piękna wróżba na przyszłość!
Nikt spośród członków załóg zgromadzonych w pomieszczeniu nie próbował mu przerywać. Karan, sam jednocześnie zły i zaniepokojony, starał się zachować wyraz twarzy chłodnego profesjonalisty. Aurora zagryzała wargi, unikając wzroku przełożonych.
–Panie Wogsen, myślę, że nikt z nas nie wierzy we wróżby.
[Igła, Anna Hrycyszyn]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...