czwartek, 31 grudnia 2015

2015: Podsumowanie

Vist pędzi wprost do 2016 roku. 
Tam na pewno są smakołyki.
A co tam. Miałam tego nie robić, ale jakoś tak siedzę przed kompem, pijąc wino i radośnie nołlajfiąc, no i w końcu uznałam, że czemu by nie. Podsumowanie 2015 roku – wszyscy wokół to robią. Spróbuję więc i ja. Uprzedzam, że nie mam w tej kwestii wielkiej praktyki, więc być może będę zanudzać albo pisać głupoty. Zobaczymy.
Spróbuję rzecz podzielić tematycznie…
Aha, linków nie będzie. Bo mi się nie chce wszystkiego po kolei podlinkowywać... przepraszam.

Obejrzane


Przede wszystkim jest to rok, w którym zaczęłam Wielki Maraton Nadrabiania Zaległości. Głównie chodziło mi o klasyki sci-fi, a potem i inne, ale trochę rozlazło mi się to na takie np. Szczęki, które co prawda mają elementy mocno fantastyczne, niemniej trudno mi to nazwać fantastyką naukową. Ponieważ z maratonu jakoś nigdy nie udało mi się pisać bieżących notek, w telegraficznym skrócie moje wrażenia:
Terminator – pierwsza część to jest naprawdę coś. Ma niesamowity, ciężki klimat, no i naprawdę sprawia, że widz się boi. Terminator budzi strach, prze przed siebie i zdaje się niepowstrzymany, nigdzie nie ma przed nim ucieczki. Doskonałe widowisko. Dwójka wciąż daje radę, bo co prawda Arni przeszedł na jasną stronę mocy, ale wprowadzili T-1000, który dość skutecznie zastępuje starego dobrego kulturystę. Był to fajny, świeży pomysł, dzięki czemu tak jak poprzednio T-800, tak i nowy antagonista budzi odpowiednią grozę. Potem zaczynają się schody: T-X z trzeciej części jest tak naprawdę niemal identyczna z T-1000, plus zdążyliśmy już poznać schemat i zasadniczo dość dobrze wiemy, jak to się skończy. Przez co cały film, choć pełen wybuchów, pościgów i tak dalej, w gruncie rzeczy jest dość nużący i nie jest w stanie wykrzesać tego klimatu, który miały poprzednie części. Czwórka tylko pogarsza sprawę. Pamiętam, że o ile przy jedynce byłam pod wrażeniem tych mrocznych kawałków z przyszłości, gdzie ludzkość przetrwała w postaci walczących o życie niedobitków, o tyle tutaj no… tutaj byłam zwyczajnie zawiedziona. Bo to nie była grupka ocaleńców w mrocznej, zmechanizowanej przyszłości. Kaman, mieli wojsko, samolotowy, łączność radiową – to była zwykła wojna, tylko przeciwnik trochę mniej ludzki. Ogólnie niby fabuła jakaś była, niby się starali, ale moim zdaniem ten film zarżnął markę pod względem klimatu. No i na końcu Genisys. Oglądało mi się przyjemnie. Powrót starych, dobrych bohaterów, pojawili się nowi, wartka akcja i połączenie wypasionych efektów komputerowych z sentymentem. Po prostu przyjemne widowisko, choć przyznam, że obecnie raczej niewiele z niego pamiętam – oprócz tego, że T-800 jest bardzo słownym gościem i jak powie, że zaczeka, to zaczeka!
Alien – lubię. Seria zaczyna się po prostu świetnie, a potem bardzo gwałtownie zalicza równię pochyłą. Jedynka była świetna, Ripley i Bishop na zawsze pozostaną w moim serduszku. Dwójka wciąż dobra, nawet jeśli Vasquez mnie irytuje. Ale muszę przyznać, że kiedy pierwszy raz oglądałam ten film, irytowała mnie bardziej. Może trochę jednak dorosłam…? Tym razem pojawiła się we mnie refleksja, że tak naprawdę ta babka chyba musi taka być – musi tym wszystkim facetom wokół pokazywać, że ma jądra większe od nich, bo inaczej byłaby wciąż tylko głupią laską, która chce się bawić w wojsko. Trochę zaczęłam ją rozumieć. No i przyznam, że żart „Wzięli cię kiedyś za faceta? – A ciebie?” jest naprawdę fajny. Część trzecia jest po prostu trochę nużąca, człowiek wie, jak się wszystko potoczy, bo widział to już dwa razy. Niemniej pomysł trzyma się kupy, no i mamy tu wreszcie domknięcie serii. Oczywiście, domknięcie nie powstrzymało Jean-Pierre’a Jeuneta i   Jossa Whedona przed nakręceniem części czwartej – spektakularnej, durnej, nietrzymającej się kupy, z którą wszystkie taśmy powinny zostać spalone dla dobra franczyzy. To znaczy jasne, bawili mnie Ron Perlman i Brad Dourif, irytowała Winona Ryder, a przede wszystkim Sigourney Weaver zmuszała mnie do ciągłego pytania: „Naprawdę zapłacili ci aż tyle, że było warto…?”. Potem, oczywiście, nastąpiła powtórka z Prometeusza, ale na jego temat już się rozpisywałam. Wrażenia bez zmian – no, może jakieś nowe bzdury udało się dostrzec, ale generalnie badziew pozostanie badziewiem, nawet jeśli widowiskowym.
Predator – zawsze lubiłam Predatora – w sensie postać. Czy też raczej gatunek. Podoba mi się ich siła, waleczność i dzikość, bardzo mocno jednak połączone z poczuciem honoru. Tego chyba przez całą serię nie popsuli. Choćby nie wiem jak do dupy był film, Predatorzy nadal byli świetni. Jedynka, oczywiście, nie ma sobie równych – jest atmosfera niebezpieczeństwa, dżungla i tajemniczy, przerażająco silny przeciwnik. Dwójka jest mocno słabsza, bo – mimo całej mojej sympatii do Danny’ego Glovera – po prostu nie ma klimatu. Człowiek sam nie wie, czy ogląda Policjantów z Miami, czy Predatora. Muszę przyznać, że w przypadku tej serii bardziej podobała mi się trzecia część, Predators. Wróciliśmy do polowania w dżungli. A jednak dżungla jest dla mnie nieodzownym elementem Predatora. No i dostaliśmy tu jakiś rzut oka na kulturę tego gatunku – i nawet nie oceniam, czy ta koncepcja mi się spodobała czy nie. Podobał mi się sam fakt, że widzowi uchylono rąbka tajemnicy, jaką owiani są Predatorzy.
Alien versus Predators – po pierwsze, generalnie tak czy owak kibicowałam Predatorowi. Po drugie, żadna z części mi się nie podobała zanadto, ale jedynka na Antarktydzie była na tyle udziwniona, że w sumie oglądałam bez bólu zębów. Kojarzyło mi się trochę z The Thing, a to w gruncie rzeczy dobre skojarzenie, bo mam ogromny sentyment do tej historii (tak, Sleszu, pamiętam!). Jeśli chodzi o dwójkę, to co tu dużo gadać – praktycznie nie pamiętam. Ot, czaili się w jakiejś mieścinie i chyba ktoś kogoś zabijał. Who cares?
Pamięć absolutna – oba filmy dają mi wiele frajdy. Stary ma może marne efekty, ale to wciąż ciekawa historyjka. I pamiętam, że za dzieciaka byłam straszliwie zdezorientowana, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy jest jednak tym wgranym snem. O remake’u już pisałam, więc nie będę się powtarzać. W każdym razie film był miłym zaskoczeniem, mimo pewnych zastrzeżeń.
Sędzia Dredd – wersja z Sylvestrem Stallone niezmiernie mi się podoba. Tak, jest głupawa, przewidywalna, a wszyscy bohaterowie w dziwaczny sposób wymawiają słowo „law”. Nieważne. Mi się to wszystko szalenie podobało, szczególnie że w ogóle bardzo lubię Stallone’a. No i totalnie podobała mi się wizja tego miasta-fortecy wzniesionego pośrodku niegościnnej pustyni. Coś podobnego chyba próbowali zrobić w Księdzu, tylko że im nie wyszło ze względu na ogólną penisowatość filmu. Nowa wersja Sędziego… nie ma z poprzednią w zasadzie nic wspólnego. To inny świat, skupia się na innym problemie i jej rozmach polega na czymś innym: tam mieliśmy nieomal ratowanie świata. Tu jest bardzo efektowne ratowanie… no, niczego. Ot, nocna akcja w jakimś bloku. Ale, trzeba przyznać, akcja z przytupem! Ma swoje plusy, ogląda się ciekawie. Po prostu brakowało mi opowieści na skalę wersji z 2012 r. Przy czym chylę czoła przed Karlem Urbanem – naprawdę ładnie zagrał Sylvestra Stallone’a!
RoboCop – przyznam, że po raz pierwszy oglądałam pełnometrażówki. Za dzieciaka z wypiekami śledziłam każdy odcinek serialu, ale filmów nie znałam. Pierwsza część to właściwie coś, czego można się spodziewać: droga bohatera od Murphy’ego do RoboCopa. Z cudnymi animacjami poklatkowymi. Dwójki, przyznam, nie pamiętam zbyt dobrze, a z trójki kojarzę tylko strajkujących policjantów. Wiem tyle, że generalnie w tej serii są jakieś emocje, jakieś fabułki – może zadka nie urywa, ale jest dość równo i poprawnie. Myślałam, że najnowsza odsłona, z 2014 r., utrzyma ten poziom. Tymczasem dostałam coś bardzo rozwlekłego i straszliwie skoncentrowanego na angstowaniu Murphy’ego. Film się zasadniczo kończy tam, gdzie ja myślałam, że powinien skończyć się zaledwie wstęp do właściwej fabuły. Zdecydowanie nie było to coś, czego oczekiwałam, choć trochę rozumiem, co chcieli osiągnąć twórcy. I jeśli ktoś szuka egzystencjalnych bólów bohatera, jego dylematów i rozterek związanych z porzuceniem dotychczasowego życia na rzecz zostania maszyną – zapewne ten film mu się spodoba.
Planeta Małp – no cóż, to był długi przystanek. Nie będę wyliczać wrażeń ze wszystkich filmów po kolei, wspomnę tylko tyle: wielka szkoda, że przy pierwszej odsłonie serii wiedziałam już, jaki jest największy plot twist. Bo to by było dobre. Naprawdę dobre. To znaczy ten film i tak był świetny, a charakteryzacja małp fenomenalna, ale ogromnie żałowałam, że najważniejszą sprawę miałam zaspoilowaną od lat. Jeśli chodzi o nowe filmy z cyklu, mam mieszane uczucia – po prostu: mają swoje wady i zalety, oglądało mi się nieźle, ale trudno mi było przymknąć oko na różne fabularne bzduryzmy. Choć przymykałam je na bzduryzmy starych produkcji. Tyle tylko, że te nowe jednak bardzo wyraźnie próbowały być „prawdziwymi historiami”, realistycznymi niemal jak Batmany Nolana.
Potem obejrzałam jeszcze Supermana i Ludzi-Krety, ale nie wytrwałam w maratonie supermanowym, przerzucając się na Szczęki. Żeby już nie przynudzać: seria zaczyna się naprawdę dobrą produkcją, by potem lecieć na łeb na szyję i sześć metrów mułu.
Teraz jakoś nie mogę sobie znaleźć maratonu. To znaczy, naturalnie, obejrzeliśmy z Ulvem wszystkie epizody Star Warsów, a samodzielnie obejrzałam nawet Holiday Special, ale tego za bardzo nie liczę, bo intencja była inna. Obejrzałam też parę nowych odsłon baśni (rozczarowujące Frozen, sympatyczne Nieustraszeni Bracia Grimm, średnie Hansel i Gretel: łowcy czarownic) produkcji okołowampirycznych (totalnie rozrywkowy Abraham Lincoln: łowca wampirów) i różnych dziwności (Vikingdom), poznałam serial, który mnie nie przekonał (Black Sails) i taki, który mnie totalnie zachwycił (Galavant). Zostałam olśniona najnowszą odsłoną Mad Maxa i rozczarowana kolejną częścią Jurassic Parku, w końcu też z mieszanymi uczuciami zostawiło mnie Star Wars: Przebudzenie Mocy. Wreszcie, po wielu latach, obejrzałam Amistad, z którym zawsze było mi nie po drodze. Do wspomnienia Jupiter: intronizacji naprawdę nie chcę wracać, bo usiłuję to wyprzeć i udawać, że nigdy tego nie było. Z drugiej strony, odkryłam potencjalnego ulubionego reżysera za pośrednictwem 7 psychopatów.
Oczywiście, udało się obejrzeć też Marsjanina, co jest sukcesem tyleż filmowym co czytelniczym. No i zamknęłam moją przygodę z Hobbitem Petera Jacksona – i, mówcie co chcecie, mi tam się te filmy koniec końców podobają, a Daina wielbię miłością fangirlowską.
Słowem: było różnie, ale koniec końców jestem zadowolona. Tylko różnych śmiesznostek jakoś mało – nic na skalę Room… choć z drugiej strony, Star Wars: Holiday Special…?
No i, co najważniejsze, wspólnie z Siem dziarsko aktualizujemy Trekkies’ Log, może niezbyt często, ale za to wytrwale – dzięki czemu Star Trek towarzyszył mi tak naprawdę przez cały ten rok, umilając weekendy, a czasem i pracę.
Ach, no i, last but not least, przed paroma dniami obejrzałam doskonały Sunshine z 2007 r. – nie napisałam o nim notki, bo zwyczajnie nie miałam jeszcze czasu ani okazji, ale na pewno to zrobię. Film ma fenomenalną muzykę i cały jest absolutnie rewelacyjny. Już teraz szczerze i serdecznie polecam. A rozwinę tę polecankę we właściwej notce.

Przeczytane


No dobra, dobra. Ogólnie przeczytałam w tym roku wstydliwie mało – wszystko przez to, że od któregoś momentu zamiast czytać w pociągu w drodze do pracy, ja ten czas zaczęłam najzwyczajniej w świecie przesypiać. Ale obiecuję sobie, że od stycznia spróbuję znów czytać.
Przede wszystkim, miałam okazję poczytać parę reportaży (Jakuck, Po Syberii), oczywiście głównie z wydawnictwa Czarnego – uwielbiam ich reportaże i serdecznie polecam każdemu, nawet jeśli nie do końca jest Wam po drodze z takim rodzajem prozy.
Poczytałam trochę mojego niedoścignionego pisarskiego ideału, znaczy się Arthura C. Clarke’a (Opowieści z dziesięciu światów).
Ale przede wszystkim: to w dużym stopniu był rok odkryć. Dzięki nawiązaniu współpracy z wydawnictwem Genius Creations, miałam przyjemność zapoznać się z twórczością Pawła Majki, którego hardo fangirluję: doskonały Pokój światów, fascynujące i napisane z niesamowitym rozmachem Niebiańskie pastwiska, a wreszcie i Dzielnica obiecana, bez porównania lepsza od głupiego Metra 2033 (które, nawiasem mówiąc, z poczucia obowiązku też przeczytałam… i na tym poprzestańmy). Z niecierpliwością oczekuję kolejnych tekstów, które wyjdą spod klawiatury tego autora. Bardzo pozytywnym odkryciem okazał się też Marcin Jamiołkowski, który stworzył przyjemny i uderzający w moje froowe serduszko cykl o warszawskim magu, Herbercie Kruku. Ogromnym zaskoczeniem i zachwytem okazał się Król Wron Szymona Kruga – mam nadzieję, że wydawnictwo MadMoth Publishing zadba o to, żeby drugi tom ujrzał światło dzienne. Był też, ma się rozumieć, Marsjanin, na podstawie którego powstał wspomniany wcześniej film. Książka, która mnie całkowicie urzekła.
Z drugiej strony, odkryłam, że kolejny klasyk jakoś do mnie nie trafia – tak jak nie potrafię właściwie docenić Diuny, tak spłynął po mnie Hyperion.
Zaliczyłam też jedno literackie totalne potknięcie, czyli Gniewne lato. Jeśli macie dość tego łez padołu albo uważacie, że nie umiecie pisać – zachęcam do lektury. Po tym żadna książka nie wyda się słaba.
Było też parę tytułów, o których właściwie nie chce mi się wspominać: niektóre dość przyjemne, inne irytujące, ot, czytadła do autobusu.
Urósł natomiast mój stos rzeczy do przeczytania i obawiam się, że wchodzę z nim w 2016 rok. Keller to tylko jeden z tytułów. W ogóle na załączonym obrazku widać, że zdecydowanie więcej oglądałam filmów niż czytałam książek (ach, no i komiksów! Ostatnio łyknęłam Kryzys tożsamości z uniwersum DC oraz trzeci tom Amerykańskiego wampira! Jeden i drugi komiks miał swoje zalety, przy czym bardziej podobała mi się kreska w superbohaterskiej opowieści o Batmanie i spółce).

Napisane


No tak… tutaj wchodzimy na to najbardziej drażliwe poletko.
W dniu urodzin postanowiłam sobie, że się ogarniam. Że trzeba betonieć – teraz albo nigdy, nie ma na co czekać, teksty się same nie napiszą i nie wyślą do wydawnictw. No i praktycznie od kwietnia słałam różne rzeczy w różne miejsca – zarówno powieść jak i kilka opowiadań. Oczywiście, część tekstów została odpluta. Wciąż mi trochę żal, że poległam na polu fanficiarskim z krótkim opowiadankiem z uniwersum Star Treka – ale wmawiam sobie, że to dlatego, że po prostu jurorzy nie ogarniali settingu. Pewnie wygrała jakaś Gra o Tron czy coś. I tej wersji będę się trzymać.
Rozczarowanie połączone z radością wiąże się z innym tekstem konkursowym, tym razem osadzonym w świecie Wolsunga. Na ten konkurs napisałam dwa opowiadania: jedno cyzelowałam przez wiele tygodni, drugie zaś – napisałam w kilka dni, na ostatnią chwilę, tylko dlatego, że był czas, a ja chciałam machnąć takie tam jedno cameo (mowa o Dzienniku doktora Augusty). Zgadnijcie więc, które z opowiadań ostatecznie znalazło się w antologii…? Ale chociaż tyle dobrego, że to wycyzelowane, które naprawdę lubię (Kwiaty dla pani Slepcovej) doczłapało do finału.
Zresztą, jestem taką osobą Tuż-Za-Podium. Dawno temu byłam w finale Horyzontów wyobraźni, a w tym roku – w finale Ikarowych strof. Co akurat mnie cieszy, bo gala finałowa była na terenie wojskowym i w ogóle strasznie się jarałam, bo niezależnie od wyniku konkursu, odhaczyłam sobie fajną przygodę.
Otrzymałam też wyróżnienie w konkursie organizowanym przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Gdańsku z okazji jej siedemdziesięciolecia, pod hasłem „Wybieram bibliotekę” – na razie zdradzę tylko tyle, że napisałam krótkie opowiadanko postapo. Do przeczytania powinno być za jakiś czas, na pewno będę się chwalić.

Spróbowałam też swoich sił w miniaturach – z dość dobrym efektem. Dwa moje teksty są do przeczytania na Szortalu: Żaba i Cmentarz.
Gdzieś tam równolegle walczyłam na polu publicystycznym, co zaowocowało kilkoma artykułami na portalu Literka.info.
Kilka tekstów wciąż wisi w eterze i czeka na decyzję, więc być może wspomnę o nich w podsumowaniu za rok – jeśli zmobilizuję się do napisania takowego. Aha, no i ważna rzecz: na dwóch tekstach udało mi się w tym roku zarobić pieniądze! Może niewielkie, ale zawsze coś! OMG zarabiam na pisaniu!!!1111oneone!!jeden!!11! Stem pisarką!
Oczywiście, najtrudniejszym grafomańskim doświadczeniem było dla mnie NaNoWriMo. Trzeba jednak przyznać, że bawiłam się przy pisaniu dużo lepiej niż w 2014 r. Przestałam się tak stresować, uświadomiłam sobie wreszcie, że tak naprawdę ja przecież podczas tej imprezy niczego nie muszę: ani socjalizować się, ani jeździć na WIPy, ani nawet wrzucać fajków każdego dnia – kaman, zaczęłam je wciskać na fejsa z własnej inicjatywy, to nawet nie była żadna świecka tradycja NaNo! Toteż z własnej inicjatywy zaprzestałam tego procederu, kiedy uznałam, że w ogóle mnie to już nie bawi. Niestety, Piękna Teodora podbija kosmos wciąż czeka na dokończenie – bo choć wygrałam NaNoWriMo, nie udało mi się dokończyć zbiorku. Wierzę jednak, że kiedyś do tego tekstu wrócę – bo jednak za bardzo lubię bohaterów, żeby ich tak po prostu porzucić.

Inne


Z innych tegorocznych aktywności, zdarzyło mi się odwiedzić kilka konwentów. Doświadczenia były bardzo różne (choć to raptem trzy imprezy były: Pyrkon, Imladris i Warszawskie Targi Fantastyki), niemniej dochodzę do wniosku, że są to wydarzenia, na których zdecydowanie potrafię znaleźć coś dla siebie. I nie ukrywam, że już planuję, dokąd pojadę w przyszłym roku – jeśli macie jakieś specjalne polecanki, to będę wdzięczna. Bo plan planem, ale może ktoś ma tajemną wiedzę, która jeszcze nie jest dla mnie dostępna…?
Ponadto trochę sobie pograłam na komputerze i na planszy, ale o tym już mi się nie chce pisać, bo i tak to podsumowanie zrobiło się zbyt długie.
A w wakacje wreszcie zwiedziliśmy nieco najbliższe okolice – dla mnie o tyle cenne doświadczenie, że z Pomorza to znałam dotychczas trasy akademik-uczelnia i mieszkanie-praca. A teraz jestem dumną posiadaczką odznaki Korony Starego Gdańska, ha!
Ach, no i zdobyłam parę autografów, dzięki czemu moje fangirlowskie serduszko może sobie radośnie kwilić.

Z rzeczy ważniejszych, Vist jest z nami już ponad rok. I był to piękny rok, pełen obszczekanych psów, pogonionych saren, zjedzonych pierniczków, wydłubywanych kleszczy, opróżniania gruczołów, zjedzonych ptasich mleczek, mopowania wymiocin z przedpokoju, odkurzania rudych kłaków, z których nigdy nie można stwierdzić, które to moje, a które Vistowe, ale przede wszystkim – pełen uroku, piszczenia gumową piłeczką, wpatrzonych w nas brązowych ślipków i wiernego tupotu pazurków na panelach, gdziekolwiek się przemieszczamy po mieszkaniu. I jeśli nie adoptowaliście jeszcze zwierzaka ze schroniska, to – zapodam takim tam pedagogicznym smrodkiem – lećcie w te pędy do najbliższego, jakie macie w mieście. Rozejrzyjcie się. Na pewno znajdziecie tam przyjaciela na lata.



No.
Chyba skończyłam.
W gruncie rzeczy, jak tak o tym myślę, to nie był zły rok. Może taka jest funkcja całych tych podsumowań? Uświadomienie sobie, że wcale nie mamy tak przewalone, jak to się zawsze wydaje i jak lubimy sobie wmawiać? Oczywiście, nie zawsze było cudownie (praca…), ale hej: od tego jest nadchodzący rok, żeby było lepiej, no nie?
Czego sobie i Wam życzę!

Do zobaczenia w przyszłym roku!

poniedziałek, 28 grudnia 2015

"Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy"

Nie mogło zabraknąć tego wpisu, prawda?

Wbrew utartemu stereotypowi, fakt, że lubię Star Treka, nie oznacza, że hejtuję Star Warsy. Właściwie owa konkurencja tych dwóch tytułów wydaje mi się dość kuriozalna, jako że one nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego – poza „star” w tytule. Ale to temat na inną notkę…
Grunt, że widziałam Przebudzenie Mocy. Jak mi się z tym żyje?
Cóż. Rozczarowująco dokładnie tak samo jak przed wizytą w kinie.

Z jednej strony muszę powiedzieć, że J.J. Abrams chyba jakoś lepiej czuje Star Warsy od Star Treka – nie miałam wrażenia, że gwałci setting i przetwarza go do tego stopnia, że chciałoby się po tytule dorzucić dopisek „wszelka zbieżność imion i nazw własnych jest najzupełniej przypadkowa”. Było w porządku: wartka akcja, problemy rodzinne, mroczno-tajemniczy antagoniści, walki na miecze i sporo piu-piu w kosmosach. No i, wbrew moim obawom, humor zdecydowanie bardziej przypominał ten z epizodów IV-VI niż Jar Jar Binksa wdeptującego w kupę.
Z drugiej jednak, film zwyczajnie nie porywa. Jest poprawny. Ma wszystko to, co powinny mieć Star Warsy. Tylko że to nie jest tytuł, o którym po seansie chciałoby się powiedzieć, że był „poprawny”. Człowiek oczekuje emocji i napięcia. Tego, że wychodząc z kina będzie sobie nucił soundtrack. Że po powrocie do domu będzie wciąż mełł w mózgu poszczególne secny. A co ja zrobiłam po seansie? Cóż, zerknęłam w moje Internety i jeden z portali filmowych rzucił we mnie nagłówkiem związanym z „najbardziej szokującą sceną w filmie”. Siedziałam, gapiłam się na ten nagłówek i usiłowałam sobie przypomnieć, która scena była niby szokująca. I wiecie co? Nie udało mi się. Olśnienie spłynęło dopiero kiedy zerknęłam w komentarze, gdzie internauci o tej scenie dyskutowali.
I uświadomiłam sobie wielki problem Przebudzenia Mocy: jest zupełnie płaskie emocjonalnie. Powinnam przecież coś poczuć, kiedy na ekranie pojawia się Han Solo i Chewbacca, czy kiedy Han opowiada o tym, że Moc naprawdę istnieje. No nie wiem, choćby nostalgię. A czułam raczej coś w rodzaju niedosytu. Jakby film do mnie mówił „to jest wzruszająca scena, ale nie umiem cię wzruszyć, więc może skończmy ją już i przejdźmy dalej”. Może chodzi o jakieś zmęczenie, które – jak miałam wrażenie – biło od starej gwardii? Bo miałam wrażenie, że Harrisonowi Fordowi w zasadzie wcale nie zależy. Taki Han Solo od niechcenia. Podobnie zresztą wypadła Carrie Fisher. A może to kwestia niegramotności muzycznej? Bo serio – tak jak uwielbiam soundtrack z poprzednich filmów, tak z ostatniego epizodu najzwyczajniej w świecie żadnego kawałka nawet nie pamiętam. Nie pamiętałam już w chwili wychodzenia z kina. Jakaś muzyka w Przebudzeniu Mocy na pewno była, coś hałasowało w tle, ale zupełnie nie utkwiło w głowie i nie budowało nastroju.

(kadr z filmu: Hux i Ren)
Skoro już marudzę, to wspomnę jeszcze o nieszczęsnym Kylo Renie (Adam Driver). Nie chodzi mi tu nawet o to, że to zastępczak dla Vadera – w porządku, jest to uzasadnione fabularnie. Ale jest strasznie marnie zrobionym zastępczakiem. Nie w tym sensie, że jest od Vadera słabszy – bo taki ma być i ja to kupuję. Kylo Ren – jak większość elementów w filmie – po prostu nie budzi emocji. Czy to grozy, czy litości, czy choćby pogardy. Niby jest tajemniczy i zamaskowany, ale zdejmuje maskę za każdym razem, kiedy ktoś mu powie „zdejmij maskę”. Niby jest rozdarty między jasną a ciemną stroną Mocy, ale kluczowe sceny ukazujące to rozdarcie są tak oczywiste i przewidywalne, że zamiast napięcia, odczuwa się znużenie.
Choć jeszcze bardziej rozczarował mnie Głównodowodzący Snoke (skądinąd świetny Andy Serkis). Przypomnieli mi się obcy z finału nieszczęsnego Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki. I jakoś tak zrobiło mi się smutno. Naprawdę jakiś wielkogłowy alien ma zastąpić błyskotliwego, niebezpiecznego i tajemniczego Palpatine’a?
Zresztą, tu dochodzi do głosu inny problem Przebudzenia Mocy: tak naprawdę każdy jest zastępczakiem kogoś ze starej trylogii. Kylo Ren to Vader, Snoke to Imperator, Rey to Luke, Finn to Han. Jak mniemam, Luke z kolei to Obi Wan. Nawet R2-D2 ma zastępczaka w postaci BB-8! Choć dobra, no, akurat BB-8 ma swój urok i koniec końców ładnie współgra z oryginalnym R2-D2. No i oczywiście najgorszy z zastępczaków: Starkiller jako Gwiazda Śmierci. Naprawdę? To jest absolutnie wszystko, na co stać mroczne imperia uniwersum Gwiezdnych Wojen? Zrobili wielką kosmobombę. Dali ją sobie wysadzić. Więc co? Zrobili jeszcze większą kosmobombę! Którą też dali sobie wysadzić. Co robi rozsądny wanna-be dyktator wobec takiej sytuacji? BUDUJE JESZCZE JEBITNIE WIĘKSZĄ KOSMOBOMBĘ. Nota bene, z identycznie głupio oczywistym słabym punktem. What could possibly go wrong?
Film po prostu cierpi na nadmierną wtórność.

(kadr z filmu)
Z drugiej strony jednak, przecież nie jest tak, że wszyscy bohaterowie są do dupy. Wbrew moim oczekiwaniom, okazało się, że to nie sentyment do Hana Solo ciągnął tę produkcję, a właśnie wspomniani już Rey (Daisy Ridley) i Finn (John Boyega). Są wiarygodni i ładnie się uzupełniają. Nie są też przepakowani (no, może poza jedną czy dwiema scenami) – skoro Finn zna się na strzelaniu, to będzie strzelał. Ale nie bierze się za pilotowanie, bo jest szturmowcem i nie ogarnia tematu. Film też ładnie oszczędził mi przewidywanych rzewliwych scen z tytułu „buhuhu, nie chcę cię znać, bo skłamałeś, kim naprawdę jesteś”. Byłam mu za to wdzięczna i, nie powiem, zaskoczona.
A największy plus Przebudzenie Mocy zaliczyło u mnie ze względu na Generała Huxa (Domhnall Gleeson). Jest przerysowany, nazistowski, zły i gniewny. I brakuje tylko, żeby miał śmieszny wąsik. Ale właśnie za to przerysowanie go lubię. Plus, bądźmy szczerzy: koniec końców to właśnie Hux, a nie ktoś inny, stanowił dla Rebelii największe zagrożenie.

Film ma ładne efekty. Wartką akcję. Nie nudzi, a czas w kinie spędza się całkiem miło. Czasem się człowiek uśmiechnie. Po prostu całość nie robi właściwie żadnego wrażenia – i to ani pozytywnego, ani nawet negatywnego. Na pewno nie jest tak źle jak z Mrocznym Widmem, choć to akurat żadne osiągnięcie (brawo, panie Abrams, nie popsułeś serii tak jak robił to Lucas).
Zobaczymy, jak dalej rozwinie się ta trylogia. Może zmiana reżysera przyniesie coś dobrego?




– Okay, stay calm... stay calm...
– I am calm.
– I was talking to myself.

niedziela, 27 grudnia 2015

Powrót do Warszawy: "Order" Marcina Jamiołkowskiego

Autor: Marcin Jamiołkowski
Tytuł: Order
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2015
Wydawca: Genius Creations

Święta, Święta i po Świętach. A ja mam stertę zaległości, z których pewnie do końca roku się nie wygrzebię – ale na pewno będę próbować! Niemniej, gdyby ktoś był ciekaw, Święta były szalenie przyjemne, a rzeczy, które nagotowałam/napiekłam/nasmażyłam, zapewne starczy do Sylwestra. Szczególnie polecam uszka i grzybową, bo wyszły stosunkowo epickie. No.

A do tematu, bo czas goni: Na Order Marcina Jamiołkowskiego czekałam w dość dużym napięciu. Pierwszy tom, Okup krwi, wciągnął mnie i kupił bez reszty. Czy tom drugi powtórzył ten sukces? Cóż. I tak, i nie.
Zacznę od zarzutów.
Po pierwsze więc, bohaterowie jakoś się rozmywają. Główny bohater jest coraz bardziej bohaterski, tracąc przy tym ten urok nowicjusza i spokojnego krawca, który miał w Okupie. Staje się herosem, który właściwie ani razu nie popada w realne tarapaty, gdzie bałabym się o jego los. Dodatkowo, jego towarzysze są mocno zredukowani. Zezel jeszcze parę razy staje się przydatny, ale Anna właściwie w tym tomie wydała mi się zaledwie statystką. Szkoda, bo to fajna babka i fajnie by było ją, za przeproszeniem, jakoś jeszcze wykorzystać.
Po drugie, opisy. A raczej ich brak. Wspominałam o tym przy okazji Okupu, ale mam wrażenie, że w Orderze to się nasila: Autor jakby stopniowo popada w szynkiewiczyzm: rzuca nazwami ulic, nie dając czytelnikowi szansy na faktyczne wniknięcie w miasto, poczucie jego ducha. Z jednej strony, mi, która spędziła w Warszawie ćwierć wieku, aż tak to może nie przeszkadzało, bo znam miejsca, które Autor wymienia i bez problemu sobie je wyobrażam. Z drugiej strony jednak, gdybym ich nie znała, te nazwy nic by mi nie powiedziały. I mam wrażenie, że Okup krwi staranniej pokazywał miasto niż Order. Choć może to tylko złudzenie wynikające z tego, że po prostu Warszawa w pierwszym tomie jest pięknie potraktowana i nadal mam w głowie scenę rozmowy Herberta z ojcem.

Ale przejdźmy do elementów przyjemniejszych: mimo że nieco zbledli w stosunku do pierwszego tomu, bohaterowie wciąż są fajni i budzą sympatię. Mają dystans do siebie i poczucie humoru, które każą uśmiechać się za każdym razem, gdy wstępują na scenę. Pojawiają się też nowe postacie, które ładnie dopełniają stary zestaw i także budzą pozytywne emocje – szczególnie  mam tu na myśli porucznika Grzybowskiego, którego z miejsca polubiłam. Ot, Marcin Jamiołkowski umie w bohaterów, których z miejsca lubię. Po prostu.
Czytelnik towarzyszy Herbertowi w całym szeregu niezwykłych zdarzeń, z których najbardziej zapada w pamięć wędrówka przez podziemia opanowane przez Bazyliszki. W przeciwieństwie do naziemnej części Warszawy, tutaj opisy wychodzą o wiele zgrabniej, czuć tę nieco klaustrofobiczną atmosferę, otaczające bohaterów zagrożenie i łatwo się wkręcić w akcję.
W ogóle, skoro już piszę o wkręcaniu się w akcję: Order jest dziwną książką. Z jednej strony, trochę brak prawdziwego napięcia i emocji, które kazałyby czytać z wypiekami na twarzy. Z drugiej – przez sympatię do bohaterów i w ogóle do samego pomysłu, tej książkowej Warszawy i magii, człowiek jednak łyka Order w dwa wieczory, a czytanie zwyczajnie sprawia frajdę. Choć po lekturze mam wrażenie, że to ewidentny łącznik między Okupem krwi a czymś większym. Posłużę się przykładem filmowego Hobbita – wiem, że wielu go nie lubi, ale nie w tym rzecz: pierwsza część to zawiązanie akcji i zebranie drużyny. Część druga to… no właśnie, trochę taki łącznik. A dopiero trzeci tom oferuje prawdziwą rozwałkę. Podobnie jest choćby w Matrixie. Mocną stroną pierwszych części jest zazwyczaj to, że czytelnik czy widz po raz pierwszy styka się z pomysłem, światem, bohaterami. Jest oczarowany i urzeczony, fabuła może mieć znaczenie drugorzędne. Druga część siłą rzeczy musi nadrobić czymś innym, bo odbiorca już zna postaci i cały setting. W Orderze zabrakło mi trochę czegoś, co by mi zrekompensowało ten brak powiewu nowości, jaki bił od Okupu krwi.
Dlatego o ile pierwszy tom odbieram jako świetny, drugi – tylko jako dobry. To tak naprawdę szalenie przyjemne czytadło, ze świetnie wkomponowanymi elementami warszawskiej historii i mitologii, z sympatycznymi bohaterami i zgrabnie poprowadzonym wątkiem kryminalnym: są poszlaki, są mylne tropy, jest wreszcie rozwiązanie, które nie okazuje się pójściem na skróty. Jako czytelnik nie czuję się oszukana. Odczuwam po prostu pewien niedosyt i łączę duże nadzieje z kolejnym tomem – interesuje mnie, co dalej spotka bohaterów, szalenie ciekawa jestem Syrenki i Złotej Kaczki. No i mam nadzieję, że tym razem Marcin Jamiołkowski nie poskąpi tak bardzo opisów.
Przy czym muszę tu dodać, że rozwiązanie wątku związanego z bliskimi Herberta bardzo mi się spodobało i jeszcze mocniej nasuwa myśl, że rodzina bohatera wplątała się w coś dużego, czego czytelnik jeszcze w pełni nie dostrzega, ale co jest gdzieś tam, w tle. I czeka na odsłonięcie.

Miła lektura na długi, zimowy wieczór – albo na dwa krótsze. Rozbudza ciekawość i oczekiwania. Ja w każdym razie nie zamierzam porzucać Herberta i czekam z niecierpliwością na kolejny tom jego przygód – wiem, że to będzie przyjemnie spędzony czas, nawet jeśli bez czytelniczego kaca.




Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.

środa, 2 grudnia 2015

O wojnie secesyjnej inaczej: "Abraham Lincoln: łowca wampirów"




(źródło)

Nie mam pojęcia, przy jakiej okazji zaczął się mój Wielki Maraton Nadrabiania Zaległości. Chyba jakoś niedługo po premierze najnowszego Terminatora: chciałam go obejrzeć, ale nie za bardzo pamiętałam te stare części, więc uznałam, że najpierw machnę szybki maraton starych Terminatorów, a potem obejrzę najnowszego. Potem to samo zrobiłam z Sędzią Dreddem. I z Pamięcią Absolutną. I jakoś tak uznałam, że w sumie to fajny pomysł i zupełnie wsiąkłam w oglądanie klasyków fantastycznych – na tapecie byli już też Obcy i Predator, Robocop oraz Planeta Małp. Po tej ostatniej serii wzięłam się za tytuł może stosunkowo mało fantastyczny (chociaż…?), ale również będący niezaprzeczalnym klasykiem: Szczęki. Ale że im dalej w las tym gorzej, po seansie Szczęk 3 Ulv zaproponował, żebym dla odmiany obejrzała coś fajnego, przy czym się będę dobrze bawić. Jest kilka takich filmów, które w gruncie rzeczy też zawsze chciałam obejrzeć – to znaczy „zawsze”… w tym przypadku to by było tak od 2004 r. – bo wtedy właśnie do kin wszedł Van Helsing. Oczywiście do kina nie poszłam, ale zapoznałam się z tym tytułem właśnie w ramach leku po Szczękach.
Lek okazał się dramatycznie chybiony, bo film jest cienki jak dupa węża i nudny. Ale, skoro już weszłam na tor wampirycznego, niezobowiązującego kina, to siłą rozpędu obejrzałam Abrahama Lincolna: łowcę wampirów w reżyserii Timura Bekmambetova (również kinowe niespełnione marzenie).
No i tym razem wreszcie był strzał w dziesiątkę.

Po pierwsze: nawet się nie spodziewałam, że tak mi podpasuje obsada. Przede wszystkim niezmiernie ucieszył mnie widok Rufusa Sewella w roli Adama. Aktora lubię jakoś od Baśni tysiąca i jednej nocy, a sympatia ugruntowała się trzy lata później, podczas seansu Heleny Trojańskiej (penisowy film, swoją drogą, ale Agamemnon był na swój sposób fajny). Wracając do Lincolna: również dawał radę Henry (Dominic Cooper) – stworzył sympatycznego odmieńca… no i ok, ok, miał fajną stylówę i lubię go na tej zasadzie co Rackhama w Black Sails. Z tego miejsca, trochę poza tematem, wyrazy uznania dla Abrahama Lincolna… za kostiumy i charakteryzację. Nazwisko odtwórcy tytułowej roli, Benjamin Walker, właściwie nic mi nie mówiło – ale okazało się, że pan całkiem ładnie sobie daje radę: najpierw jako nieco naiwny młodzieniec, który niewiele rozumie ze świata, potem zaś jako starszy pan – w którym w gruncie rzeczy wciąż tkwi tamta naiwność, odwaga i idealizm. Bardzo fajna, sprawnie uszyta i ładnie wyidealizowana wariacja na temat historycznej postaci. Szczególnie przypadło mi do gustu też to, że Abraham miał siekierę: raz, że siekier nie widuje się często, a przecież mogą być bardzo widowiskowym narzędziem siekania przeciwników. Dwa, że fajnie to uzasadnili przeszłością bohatera. Trzy, że po prostu ładnie nią machał, no.

Po drugie: fabuła. Oczywiście, na pewno można się czepiać rozmaitych głupot i głupotek. Ale zupełnie nie zamierzam tego robić. Moim zdaniem, film bardzo fajnie połączył element wampiryczny z historią Stanów Zjednoczonych, wplatając problem niewolnictwa w wampirzo-ludzkie status quo. Może nawet chętnie zobaczyłabym trochę więcej tej historii z punktu widzenia południa, bo film pokazał raptem krótką migawkę z Jeffersonem Davisem i Adamem, która trochę rozbudziła moją ciekawość. Dodatkowo też podobał mi się plot twist – był bardzo w moim guście. No i, ma się rozumieć, zakończenie w barze także trafiło do Froowego serduszka.

Po trzecie: film jest najzwyczajniej w świecie ładny. Dynamiczny i efektowny, ma dużo chlapiącej krwi i fajnych kostiumów, a bohater, jak wspominałam, zgrabnie wywija siekierą. Może widz dostaje trochę za dużo slow motion i efektów dorzuconych pod 3D, ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. 

Abraham Lincoln: łowca wampirów jest dokładnie takim filmem, jakim być powinien: może i niezbyt mądrym, niezbyt głębokim i sięgającym do dość banalnego przesłania, w dodatku łopatologicznie wyłożonego, ale nie o głębię tu przecież chodzi. To kawałek porządnego, rozrywkowego kina, opartego na ciekawym pomyśle, który został zgrabnie zrealizowany. W dodatku to jeden z tych filmów, przez które zazdroszczę Amerykanom. Bo jakoś czasem zdecydowanie wolę ich podejście do historii. Oni mają prezydenta pogromcę wampirów. A my? Krzyże. Niby na wampiry też działa, ale jednak to nie to.




- Vampire are just myths.
- Myths don't beat you senseless after you've put a bullet in their brain! 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...