sobota, 31 października 2015

NaNoWriMo 2015

Szybki szkic: Borys. Bo nie Il Destino.
No i jest – nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale zleciał kolejny rok i przed nami znów listopad. Potężna dawka nieskrępowanej grafomanii, wyrzyg absurdalnych pomysłów i noce spędzone na wyciskaniu z siebie brakujących słów, bo przecież norma jest normą, a rano praca, dom, życie… no, rzeczywistość ogólnie. Podła rzeczywistość, która w ogóle nie chce odpuścić sobie na miesiąc i grzecznie dać człowiekowi pisać.
Jutro listopad – czyli znów znikam z tego bloga, a gdyby ktoś mnie szukał, to zapewne będę w Kąciku Małego Grafomana i na fejsie, gdzie – tradycyjnie już – zamierzam się odfajkowywać z każdej normy. Tutaj zostawiam licznik (po prawej). Może kolory kratek będą mnie jakoś dodatkowo mobilizować, nie wiem. No bo jeśli polegnę, to publicznie, nie?

W tym roku na tapetę idzie – co zresztą już zapowiadałam we wspomnianym Kąciku – Piękna Teodora podbija kosmos, czyli zbiór opowiadań utrzymanych w klimatach space opery. Będzie to też bezpośredni sequel mojego NaNo 2013, A ono się pali!. Zamierzam pokazać dalsze losy Pięknej Teodory i mam całkiem sporo planów, choć, niestety, nic aż tak konkretnego, żebym czuła się komfortowo co do jutra… Cóż.
Roboczy blurb:
„Straciwszy dotychczasowego kapitana, Piękna Teodora trafia w ręce nie do końca poczytalnego Il Destino. Ten nie obejdzie się z nią tak delikatnie jak niesławny Botree, w dodatku przyjmie na jej pokład szemrane typy, które dawniej nie mogłyby się do Pięknej nawet zbliżyć.
Teraz dopiero zacznie się prawdziwy podbój kosmosu: przygody, pościgi - i tym razem już naprawdę będą wybuchy.

Chyba że nie.”

W tym miejscu zresztą muszę się zatrzymać na moment – zapewne większość potencjalnych czytelników może to zupełnie ominąć, bo będzie trochę hermetycznie.

Czuję się jakoś w obowiązku podziękować ludziom z forum dyskusyjnego Craiis, bez których koncepcja tegorocznego NaNo nigdy by nie powstała. Nie mam pojęcia co prawda, kto konkretnie rzucił hasłem „napiszmy cameo Dooma”, ale faktem jest, że to hasło w czasie listopada 2013 padło. I że dołączyłam do akcji i napisałam rzeczone cameo. I że cameo po jednej wzmiance uznało, że chce być pełnoprawną postacią, a nie jakimśtam epizodem bez znaczenia. Tak powstał Il Destino – bohater może niekoniecznie pierwszoplanowy w A ono się pali!, ale zdecydowanie centralna postać Pięknej Teodory… – a jeślibym chciała wracać do tego, co było i minęło, powiedziałabym: „Kaar_o, gdyby nie to, że nie mam już konta na Craiisie, mogłabyś mnie w tym roku epicko zbanować bo czymże jest jedno malutkie cameo wobec całego zbioru opowiadań?” ;) Ale nie jestem tak małostkowa, prawda?^^
I na serio, to akurat pod względem grafomańskiego rozwoju bardzo dużo zawdzięczam wspomnianemu forum, a podziękowanie odnoszące się do „narodzin” Il Destino jest zupełnie szczere. Cieszę się, że się wymyślił, niezależnie od tego, jak wszystko się później potoczyło.

Jestem pełna nadziei co do tegorocznego NaNoWriMo – i chyba jeszcze pełniejsza obaw. Mam nadzieję, że nie będę się męczyć tak jak rok temu, choć – wbrew zdrowemu rozsądkowi (ha! Jakby rozsądek miał cokolwiek wspólnego z NaNo!) i własnym wnioskom – będę pisać bez elementu międzyludzkiego. Wspominałam w kilku miejscach chyba, że NaNo tworzą ludzie i bez ludzi, w samotności pisać się tego nie da, a w każdym razie jest bardzo trudno. A jednak kiedy w tym roku weszłam na NaNoForum, nie poczułam powiewu listopada 2015. Poczułam wychodzący mi naprzeciw chaos i daremność, więc wyłączyłam to forum i nie wiem nawet, kto w Trójmieście jeszcze pisze. Że o dalszych zakątkach kraju i zagranicy nie wspomnę. I w sumie… nie interesuje mnie to. Chcę napisać tekst. Chcę przywrócić do życia Il Destino i Piękną Teodorę, bo się za nimi stęskniłam.

Tak po prostu – zobaczymy, co z tego wszystkiego będzie. Na pewno będzie inaczej.


Do zobaczenia w grudniu!

czwartek, 15 października 2015

Fraa i Siem na Imladrisie: sprawozdanie

(źródło)
Siemomysła: Z takimi weekendami jak ten ostatni zawsze jest tak samo. Człowiek czeka. Potem czeka. Potem jeszcze bardziej czeka. I wreszcie nadchodzi Ten Dzień. A potem dziwnym trafem już jest poniedziałek, biuro, kawa i myśl, że się wzięło i jakoś bardzo szybko skończyło. Przynajmniej ja tak mam…

Fraa: Nie tylko Ty. Zdecydowanie za krótko, a w poniedziałek zdecydowanie zbyt praca. Z drugiej strony, choć i w Poznaniu, i w Krakowie byłam raptem jeden pełny dzień, coś mi się zdaje, że po tym ostatnim weekendzie mam zdecydowanie więcej wspomnień i wrażeń. Tym razem zrobiłyśmy to lepiej, prawda?

S: Zdecydowanie tak! Choć nie da się ukryć, że znów jakby ekstremalnie. W Poznaniu mnóstwo dużo łażenia po straganach i aż dziw bierze (i wstyd też jak najbardziej) żeśmy się w ogóle załapały na jakąś prelekcję. Na Imladrisie omal nie przegapiłyśmy wystawców, bo biegałyśmy jak szalone między prelekcjami, pamiętając poznańską nauczkę, a i tak mam żal do losu, że nie raczył obdarzyć mnie zdolnością klonowania się! Sprawne teleporty też by się przydały, bo żal taki wielki, że Cię nie było na Kruffowym filkowaniu.

F: Nooo, nie mogę odżałować tego filkowania. I to już drugi raz, kiedy je przegapiam! A słyszałam z wiarygodnych źródeł, że było fajnie. I że Kruff zaśpiewała taki jeden kawałek, który bardzo, bardzo lubię, zupełnie bez powodu… Rzucisz garścią szczegółów z piątku?

S: Już rzucam: Kruffa podeszła do sprawy podstępnie i mieszała podawanie faktów dotyczących samej idei, historii i takich tam o filku w ogóle (BTW – literówka przyczyną powstania nazwy „filk” to tak bardzo dobry i znaczący fakt jest!) z koncertowaniem. To ilustrowanie pogadanki własnymi kompozycjami to był strzał w dziesiątkę – Kruff nie straciła głosu (byłaś wspaniała, KRUFFO!), a my-uczestnicy nie straciliśmy żadnego z zaplanowanych na wieczór utworów. W trakcie intensywnie rozglądałam się po sali i fajnie było widzieć, że wszyscy obecni są zaciekawieni i najprościej mówiąc otwarci. W którymś momencie ten i ów nie wytrzymał: pojawiło się tuptanie i poklaskiwanie do rytmu – najbardziej naturalna reakcja włączenia się w przeżywanie i chyba też trochę tworzenie muzyki. Szybko całość przerodziła się w rozmowę, wymianę poglądów, próbę określenia granic, czy definicji. Jakoś tak śmiem wierzyć, że każdy na tej sali dowiedział się czegoś i jednocześnie czymś swoim się podzielił. No i te ostateczne wnioski przypadły mi do gustu: filk to wór pojemny, a wspólny mianownik stanowi w jego przypadku grupowe jaranie się dobrami kultury. W trakcie, ze strony Maćka Sabata, padła propozycja zorganizowania filkowego kręgu na Pyrkonie i powiem Ci, że mnie się ta idea wielce podobuje :D
Jeśli zaś o kawałku, o którym tak nieśmiało wspominasz: pojawił się pod sam koniec i masz czego żałować zaiste. Wyobrażam sobie, jaka to musi być radocha usłyszeć pieśń, która powstała bo ktoś się zainspirował stworzoną przez ciebie opowieścią. Na mnie „Predestynacja” zrobiła jeszcze większe wrażenie, niż za pierwszym razem. Jednak znajomość tekstu robi różnicę. Najwyższa pora, by „Splątek” vel „Pancerni” wyleźli z szuflady :P Masz taki motywator – do boju!



Prelekcja o Star Treku.
F: Mam. Właśnie dłubię redakcję. xD A na serio: pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałam „Predestynację”, moje małe, Froowe serduszko zabiło zdecydowanie mocniej. I tak sobie myślę, że to też jest jedna z wartości filku: człowiek widzi, jak jego – i nie tylko jego, ma się rozumieć – opowieści ożywają w zupełnie inny sposób, niż to zazwyczaj bywa, to znaczy nie via fanfik czy fanart. Niesamowite uczucie.
Ale ja, niestety, doczłapałam dopiero w sobotę (w ogóle z tego miejsca pragnę jeszcze raz gorąco podziękować hotelowi Anna&Jacu – mam nadzieję, że nie byłam uciążliwym gościem, nie zalałam łazienki, a jeśli jeszcze kiedyś będzie okazja, to na pewno nie przyjadę już z pustymi rękami, bo wstyd…). Ma się rozumieć, przygotowana dużo lepiej, niż do Pyrkonu. A więc: wygodne buty, mniejszy bagaż, aparat fotograficzny w garści i mocne postanowienie odwiedzenia prelekcji i paneli, które sobie zaznaczyłam w programie. I w sobotę zaczęłyśmy ten rajd.
W ogóle ty pewnie tego tak nie odczułaś, bo byłaś już na Imladrisie, ale dla mnie to było dość interesujące: przedtem odwiedziłam jedynie Pyrkon. Cały Imladris można by zmieścić w jednym Pyrkonowym pawilonie. Szybko się jednak okazało, że pewna kameralność imprezy działa tak naprawdę na jej korzyść. Było po prostu fajnie.
Zaczęłyśmy od prelekcji o 12:00, przygotowanej przez polski fanklub Star Treka: „Wprowadzenie do uniwersum”. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że się uparłam na to spotkanie?

S: Jakżebym mogła mieć? o.O To było naprawdę świetne – oto grupa fanów rozsiada się na krzesełkach i korzystając z uprzejmości prelegentów-moderatorów przerzuca się poglądami na uniwersum i historię jego tworzenia, dojrzewania, przemian. I oczywiście wielce sensownie dyskutuje nad wyższością TNG nad TOS-em i odwrotnie. Bo tak naprawdę trudno byłoby uznać to, co miało miejsce na sali za pełnoprawną prelekcję. Przede wszystkim – tak jak rozmawiałyśmy zaraz po – trudno oczekiwać, by na takie spotkanie przyszedł ktoś, kto nigdy o Star Treku nie słyszał. Ba nawet więcej – podejrzewam, że większość obecnych trafiła tam dokładnie na tej samej zasadzie, jak my, czyli „OMG Star Trek! Idziemy!”. A jeśli tak, to oczywiste, że zamiast prelekcji dostajemy fanowskie spotkanie i możemy wspólnie pobluzgać na niejakiego J. J. Abbramsa. Lubię to ^^

F: Nom, temat tej prelekcji był dziwny. Skierowany do zupełnych świeżaczków, co to o ST nie słyszeli – ale z drugiej strony, taki świeżaczek pójdzie raczej na coś, co go interesuje, a nie jakieś niewiadomoco, no nie? Ale bardzo podobała mi się atmosfera tego spotkania i takoż nie żałuję ani chwili tam spędzonej. I tak naprawdę nawet taka krótka przebieżka po seriach dała jako-takie pojęcie, ile w Star Treku jest rewelacyjnych tematów do szerszego omówienia. Czy łysy kapitan to dobry kapitan? Czy warto oddawać dowodzenie kobietom? Czy jeśli nie będziemy mówić o TASie, TAS zniknie? :D Prawdę mówiąc, po tej (he, he) prelekcji aż mnie skręca, żebyśmy też coś przygotowały na jakąś okazję. Spokojnie, za jakiś czas mi to wywietrzeje, po prostu jestem wciąż w fazie post-Imladrisowego entuzjazmu.
Zaraz po Star Treku pomknęłyśmy na parter, gdzie o 13:00 zaczynało się spotkanie z tegorocznymi Zajdlistami: Anią Kańtoch oraz Michałem Cholewą. I znów szalenie mi się podobało. No i pierwszy raz zdarzyło mi się, żebym siedzącemu człowiekowi musiała robić zdjęcie z użyciem trybu sportowego. :D

S: Taaa... permanentny brak umiejętności pozostawania w bezruchu jest wyraźnie cechą dziedziczną w rodzinie Cholewów, o czym się przekonałyśmy na przecudownym wykładzie o Hannibalu, ale nie uprzedzajmy faktów!
Spotkanie z Zajdlistami zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Och, co tu kryć – dobrze posłuchać, jak inni – zwłaszcza ci, którym już się udało dotrzeć do szerokiej publiczności – radzą sobie z pisaniem na co dzień. Trudno się wtedy pozbyć nawracających myśli typu „jak pragnę zdrowia, też tak mam!” i człowiek nagle nabiera więcej wiary we własne starania. Jakoś tak chyba mimowolnie, bo uświadomiłam sobie ten wzrost wiary dopiero po przyjeździe do domu. Bo wiecie – prokrastynacja dotyka wszystkich, a dziesięciocalowy netbook w połączeniu z arcywygodną pozycją „kulka na tapczanie” daje efekt pięciu Zajdli. No i może rzucam jakimiś banałami (tak naprawdę to był mój pierwszy prawdziwy konwent) ale po prostu się tam czuło jakąś taką pozytywną energię, faktyczną łączność między słuchaczami, a gośćmi. Zniknęła bariera, a raczej nigdy jej nie było i dopiero teraz – choć zaglądałam na stronę ŚKF-u już niejeden raz – czuję cywilną odwagę, by w ogóle myśleć o zapisaniu się.



Pokaz 501. Legionu
F: Ale też nie ukrywajmy: to spotkanie nie było tak fajne wyłącznie dzięki temu, że… no, że po prostu było fajne. Że mogłyśmy podbudować ego naszym wewnętrznym grafomanom. Poza wszystkim przecież – autograf! :D PIIIIIIIIISK!! Mam autograf! Co prawda miał być na „Gambicie”, ale jeszcze przed Imladrisem okazało się, że albo go komuś pożyczyłam, albo nie wiem, gdzie mi go wcięło, w każdym razie nie znalazłam go na żadnym regale… więc wzięłam „Punkt cięcia”. W gruncie rzeczy podoba mi się bardziej niż „Gambit”, bo bohaterowie jakby nabierają charakteru. Z drugiej strony, „Gambit” miał tę przewagę, że był pierwszy. Otwiera cykl. No i ten… *szeptem* Nie doczytałam jeszcze „Punktu cięcia” do końca…
I w ogóle w takich chwilach żałuję, że na Kindla w jakiś sposób nie można wziąć autografu, o.

S: Wierzę w Amazon – jeszcze kiedyś dołożą rysik w komplecie i możliwość zapisywania notatek ręcznych XD
No i masz rację – spotkanie to jedno, ale ta króciutka chwila rozmowy po spotkaniu właściwym, to były te największe emocje i mnóstwo duszonych PIIIIIIIISKów. W sumie idealny moment na przerwę – człowiek mógł się napić piwa i na szybko podzielić wrażeniami z drugą grupą zwiadowczą.

F: Pamiętam, że na stronie wydarzenia na Facebooku pojawiały się głosy, że przerwa jest bez sensu i w ogóle kto to widział przerwę obiadową na konwencie. Cóż – teraz mogę powiedzieć tylko tyle: to cudownie, że ona była. Jak mówisz – dała możliwość po pierwsze: rozprostować trochę kości po kilku godzinach siedzenia w kolejnych salach; po drugie: obalić szybkie piwko i podzielić się wrażeniami z ludźmi, którzy byli na innych prelekcjach.

S: Znów poczułam nieco żalu w temacie niemożności rozdwojenia się, bo prelekcja o telepatii i komputerach kwantowych wedle słów Kruff (a jakoś jej wierzę ;) )zasługiwała na zwizytowanie. Rozdwoić się jednak nie mogłyśmy, a ja cierpię także na ból niezdecydowania, więc postawiłam na słuchanie ciebie i znów się nie zawiodłam. Spotkanie z Legionem 501st i Rebel Legionem.

F: Z prezentacją Legionu to prawdę mówiąc trochę śmiesznie wyszło. Lubię Star Warsy, choć nie jakoś fanatycznie. Ale tak popatrzyłam, że prelekcję prowadzi Jok i pomyślałam sobie: „o, znam go z forum Bestiariusz.pl, w dodatku kiedyś kupiłam od gościa świetne kolczyki… faktycznie, pamiętam, że robi fajne kostiumy… a co tam, popaczam sobie na nie na żywo!” – no i tak jakoś powlekłam naszą dwuosobową wycieczkę na tę prezentację.
I także nie żałuję. Okazało się, że ciuchy są fenomenalne, a Jok ma gadane jak diabli i świetnie zaprezentował cele Legionu, strukturę, cienie i blaski wstąpienia do ekipy, no i masę ciekawostek związanych z kostiumami. Teraz już się nie dziwię, że szturmowcy nigdy nie trafiają, skoro najzwyczajniej w świecie nic nie widzą. Wiem też, że jeśli znajdę kiedyś nikomu niepotrzebne cinquecento, mam wydłubać z niego kierunkowskazy. I w ogóle człowiek wychodził z sali z postanowieniem wstąpienia w szeregi Legionu.
To, czego ogromnie żałuję, to że nie udało mi się zdobyć z nimi wspólnej foty. Zabrakło czasu. Cóż… następnym razem.


S: Z konwentu na konwent jesteśmy lepsze w te klocki, więc całkiem wierzę w to „następnym razem” :D W sprawie występu GwiezdnoWojennego to dodam od siebie, że najbardziej mnie zachwycił profesjonalizm i globalny zasięg całości przedsięwzięcia.
Z kolei następny punkt programu, który wybrałyśmy, uznaję za najsłabszy. Dlaczego? Bo jak dla mnie jakoś dziwnie rozmył się jego cel. Co to było?
H+ o ewolucji człowieka biologicznej i technologicznej z udziałem Marka Huberatha, Michała Cholewy, Klemensa Nogi i Mateusza Wielgosza. Niby wszystko było ciekawe, ale miałam wrażenie, że za każdym razem, gdy pojawiają się wnioski są jakoś tak zbijane. Taka dyskusja, która nie idzie do przodu, tylko wciąż kręci się w kółko goniąc własny ogon. Może to dlatego, że temat z jednej strony fascynujący i dający nadzieję na niezwykłe jutro, a z drugiej wciąż kontrowersyjny i niejako wprogramowujący odbiorcy niedowiarstwo? A może zwyczajnie dla mnie za trudny?



Panel. Od lewej:
Radosław "Rynvord" Polański (modera
tor)
Michał "Misiek" Cholewa, Marek Huberath,
Mateusz "Craven" Wielgosz, Klemens Noga
F: A ja bym powiedziała, że ten panel był po prostu słabo moderowany. Strasznie się na niego jarałam, ale wyszłam rozczarowana właśnie z tego samego powodu: nie do końca ogarnęłam, do czego ta rozmowa zmierzała. Może gdyby jakoś ją moderator ukierunkował, człowiek mógłby z tego więcej wynieść. No i nie wkurzyliby mnie tak bardzo ludzie. Bo ja rozumiem, że taki panel to rozmowa i fajnie, jak widownia jest aktywna. Ale ja pitolę, czy naprawdę tak trudno ogarnąć, że wcinanie się w pół zdania mówiącemu właśnie gościowi, przekrzykiwanie się z nim i wpierniczanie za wszelką cenę ze swoimi mądrościami, to jest zwyczajne chamstwo i buractwo? Nie pojmuję, czemu moderator pozwalał na taki burdel. A niestety, na widowni trafiły się ze dwie osoby, które bardzo skutecznie rozwalały spotkanie i – powtórzę – przerywały gościom, gdy ci usiłowali coś powiedzieć. Nie dopuszczali do słowa osób zaproszonych na panel. Nożesz ja pitolę, cebula z butów wyłazi…

S: No tak. Momentami miałam ochotę poprosić o ciszę. Bo po prostu słuchałam uważnie gościa i nagle wątek się tracił, bo wepchnięta za wcześnie uwaga z sali powodowała zmianę kierunku rozmowy. Dygresja rodzi dygresję, jak wiadomo, i wszystko w porządku, dopóki gąszcz dygresji nie urywa toku wypowiedzi głównej.

F: Całe szczęście, że zaraz po tej rozmowie miała miejsce prelekcja, która – moim zdaniem – zatarła nieprzyjemne wspomnienia: o Hannibalu Barkasie, poprowadzona przez Piotra W. Cholewę i Michała Cholewę. Ta prelekcja, o której wspomniałaś wcześniej. Na którą, nawiasem mówiąc, początkowo wcale się nie wybierałam, bo w pierwszym odruchu myślałam, że chodzi o serial… A potem doczytałam opis i uznałam, że lol nope – jednak chcę. Bardziej bym chciała tylko jakby mi podsunięto coś o Katylinie albo Wercyngetoryksie.
Zdjęcie zrobiłam jedno, ma się rozumieć – rozmazane, bo przecież bezruch jest dla słabych. :D
A prelekcja była fantastyczna. Siem, może umiesz powiedzieć o niej coś mądrego, bo ja wciąż jestem w fazie zachwyconego pisku.

S: Coś mądrego… To się pochwalę mądrością swą: ja nie pomyślałam, że chodzi o serial :P Jednak Hannibala mam wdrukowanego jako tego gościa od słoni, a nie tego gościa od jedzenia ludzi i jestem z tego dumna!

F: A bo widzisz, ja po prostu nie wierzę, że ktokolwiek mógłby zajmować się antykiem… zwłaszcza w takim miejscu jak konwent…

S: No OK, pierwsze skojarzenie miałam właściwe, potem pomyślałam z ukłuciem strachu: „ale może jednak chodzi o Lectera?” Na szczęście jednak intuicja mnie nie zmyliła ;)
No a poza tym PIIIIIIIIIIIIISK! To był najlepszy wykład historyczny, w jakim zdarzyło mi się uczestniczyć i wydaje mi się, że całkiem sporo z niego zapamiętałam. Druga Wojna Punicka w pigułce ;) Szczucie Rzymian nad Trebbią, Tauren Marines zdobywający zielone wzgórza, przeprawa przez bagna i podły komar, ścieżka zdrowia nad jeziorem a la Hannibal, czyli jak szybko pozbyć się kolejnej rzymskiej armii, no i ofkoz Ten Słynny Manewr, którym kartagiński wódz pokonał Hitlera w Rosji ;) Było czego posłuchać i było na co popatrzeć: choreografia „wulkan tuż przed wybuchem” oraz podpisy pod prezentacjami, najoględniej rzecz ujmując, uatrakcyjniły opowieść. Będę szczera – udział w prelekcji znacznie przyspieszył moją decyzję o zakupie pierwszej książki Michała Cholewy. Oto siła reklamy ^^
W porównaniu z Hannibalem kolejna prelekcja – dotycząca bohaterów literackich statycznych i dynamicznych – była niezwykle spokojna, choć nie mniej interesująca, a zaproszeni goście ze wszystkich sił starali się odpowiedzieć na nieraz naprawdę ciężkie pytania prowadzącego. Bo były ciężkie, nie uważasz, Froo?



Panel. Od lewej:
Ka
tarzyna Uznańska, Anna Kańtoch,
Paweł Majka, Marcin "Alqua" Kłak (modera
tor)
F: Ciężkie… tak, miejscami tak. W gruncie rzeczy momentami nie rozumiałam, o co w ogóle się pyta. Podziw dla Pawła Majki, Anny Kańtoch, Katarzyny Uznańskiej i Michała Stonawskiego, że oni rozumieli. Wciąż jestem obrażona, że przy takim temacie nie pojawił się duet: Makbet i Lady Makbet. Są zmiany, ewolucje, upadki i wyniesienia, traumy i magia (żeby nie było, że nie fantastyka). Ech, ech. Foch i cichy tup. W dodatku ze swojego miejsca nie byłam w stanie zrobić takiego zdjęcia, żeby objąć aparatem wszystkich gości panelu.

S: Jeśli o miejscach to fakt, że były nieco jakby na uboczu… ale za to w pierwszym rzędzie! Jakoś tak nam się zawsze udawało być z przodu, a więc bliżej i lepiej. Takie przeciwieństwo wszelkich kursów BHP, gdzie zawsze staram się zniknąć za filarem, gdzie nie widać Kundelka… Przyznam, że na tym panelu się jednak trochu wierciłam, aż było mi głupio, że tak na oczach gości. Wyjściem na następny raz może być podunia… Bo tak – na Pyrkonie bolały mnie nogi, na Imladrisie cierpiała mniej szlachetna część pleców. I od razu mówię – tak wolę!
Panel o bohaterach jak dla nas był ostatnim punktem soboty. Zmachane, najedzone w ostatniej chwili w pobliskim „Olimpie” żarłem na wagę, dotarłyśmy na Dębniki do naszych gospodarzy jako ostatnie i oczywiście długo nie byłyśmy w stanie pójść spać…

F: Niedziela była dla kontrastu spokojna. Tak naprawdę miałyśmy w planach jedynie spotkanie autorskie z Pawłem Majką o 13:30, a na teren konwentu dotarłyśmy sporo wcześniej… jakoś w okolicach jedenastej? Mogłyśmy więc skoczyć na salę z wystawcami i gamesroomem. Tu śmiesznostka taka: wystawców było… bo ja wiem? Sześć stolików? Na Pyrkonie była pełna hala. A na obu imprezach znalazłam tyle samo interesujących towarów – po prostu mam wrażenie, że o ile tutaj każde stoisko oferowało coś innego, o tyle na Pyrkonie było po dwadzieścia stolików tego samego.
Szkoda, że jednak dominuje Marvel, DC, animce i parę nowych seriali, których nie oglądam. Z naciskiem na animce. Przyznam, że z trudem wygrzebałam sobie suweniry z interesujących mnie settingów. Siem, chwalisz się, co zdobyłaś?

S: SZCZERBATEK!!!!!!! Mam poszewkę na podunię ze Szczerbatkiem i mogę się do niego tulić i mam cudne kolczyki z sowami i wygrałam kostkę w loterii ^^ i jeszcze mam dwa cosie, o których nie mogę publicznie mówić, bo to właśnie suweniry i niespodzianki. I następnym razem chcę jeszcze koszulkę ze Szczerbatkiem :D

F: No właśnie… więc jak na te kilka stoisk na krzyż, w gruncie rzeczy chyba jesteśmy zadowolone z zakupów, nie? Ale proponuję, żeby następnym razem – jeśli znów będziemy mieć tyle wolnego w taki ostatni, leniwy dzień – zabunkrować się w gamesroomie. Trochę żałuję, że nie skorzystałyśmy z okazji, żeby sobie popykać w coś, na co normalnie szkoda kasy.

S: Bardzo zadowolone i bardzo popieram wniosek. Gamesroomu jeszcze nie próbowałyśmy!
A teraz, coś mi się zdaje, powoli zbliżamy się do ostatniego punktu programu...

F: Tak… ostatni punkt programu: spotkanie autorskie z Pawłem Majką. Byłyśmy już wtedy z bagażami, więc nigdzie nie biegałyśmy – po obejrzeniu stoisk i wygraniu kostek, poczekałyśmy grzecznie pod patio, gdzie miało się odbyć spotkanie. Myślałam zresztą, że nie ma co się oddalać, bo później znów wylądujemy na podłodze. Nic bardziej mylnego! Wydaje się, że całą widownię schyłku Imladrisu zgarnęła Coffee z prelekcją „Czy już żyjemy w cyberpunku?” (raz jeszcze: gratki, Coff, zaorałaś!), a na patio ostatecznie dotarły dość nieliczne jednostki. Narzekać nie będę, przynajmniej nikt nie przeszkadzał za bardzo.

S: Mam wrażenie, że tym razem do przeszkadzaczy można zaliczyć nas…

F: Oj tam, oj tam… Mimo wszystko chyba ani razu nie przerwałyśmy autorowi… erm… nie przerwałyśmy, prawda…?

S: *bardzo intensywnie potakuje*

F: W każdym razie: tak jak się należało spodziewać, spotkanie było szalenie ciekawe i pełne naszych wewnętrznych pisków. Co prawda po raz kolejny ominęła nas okazja do zadania autorowi dwóch Pytań Fundamentalnych („Skąd czerpiesz inspiracje?” oraz „Jakie to uczucie, zobaczyć na półce w księgarni swoją książkę?” – totalnie je uwielbiam), ale po pierwsze: porównując to, co o pisaniu mówili Zajdliści i to, co mówił Paweł Majka, człowiek dochodzi do błogiego stanu, w którym rozumie już, że nie istnieje coś takiego jak pisarskie porady. Każdy pisze po swojemu i jeśli ktoś mówi Ci, że powinnaś pisać tak a tak (systematycznie, spontanicznie, w ciszy, z muzyką, z konspektem czy bez itp.), to generalnie możesz mieć to w nosie, bo to wszystko jest najzupełniej indywidualne. A po drugie: znów były przecieki o tym planowanym wschodnim westernie. Jaram się tym tekstem ogromnie, gdyż albowiem trafia w moje dwa ulubione hasła i jeśli efekt nie będzie absolutnie przeepicki, będę bardzo zaskoczona.
No i autografy! Ponieważ nie mogłam się zdecydować, czy zabrać do podpisania „Pokój światów” czy „Niebiańskie pastwiska”, zabrałam jedno i drugie – I regret nothing!

S: [COFFEE!! Piski, oklaski, fanfary! Rządzisz!]

Też zabrałam obydwie. „Dzielnicę...” też bym zabrała, jakbym miała w papierze. Teraz to już nie książki, to artefakty ;) Słuchając sobie Pawła Majki na żywo i popiskując z cicha, układałam plan działań na najbliższą przyszłość – bo ze wszystkich porad najlepiej zapamiętałam to, co zresztą mówił w niejednym wywiadzie: śpieszcie się z waszymi tekstowymi pomysłami, tak szybko zaiwaniają je inni.

F: I tym miłym akcentem skończyłyśmy nasz pobyt na Imladrisie. Potem szybkie piwo w Viva la Pinta na Floriańskiej i pociąg. Wnioski? Siem, masz jakieś wnioski, nim przejdziemy do finału?

S: Mam. Są takie, że naprawdę warto spędzić weekend na małym konwencie. Zanurzyć się w tłumek ludzi sfiksowanych w podobnym kierunku, posłuchać, poszerzyć wiadomości, poczuć się częścią. Znów banały w wykonaniu Siem, ale takie właśnie mam odczucia – że cieszę się, że się zdecydowałam, tak samo jak żałuję, że tyle czasu z tą decyzją zwlekałam. I jeszcze, że wolę takie Imladrisy, niż gigantyczne pełne hałasu Pyrkony na salach konferencyjnych. Choć te ostatnie też przecież mają swój sens i urok.
No i jeszcze gratulacje i podziękowania dla orgów! Z mojego punktu widzenia: dobra robota!

F: Ja z kolei ciągle nie mogę się opędzić od porównywania Imladrisu z Pyrkonem, no bo byłam tylko na tych dwóch imprezach. Nie powiem, że Pyrkon był gorszy: szalenie podobał mi się tłum cosplayerów, milion wystawców itp., to wejście w totalnie inny świat. Ale Imladris z kolei był kameralny, przyjemny, zanikała granica między gościem a widzem. Prelekcje bardzo ciekawe, spotkania inspirujące. Wyjechałam z Krakowa pełna pozytywnej energii i chęci do ogarniania się. I ta chęć tkwi we mnie do tej pory, chce mi się pisać, grać i robić mnóstwo rzeczy – w których robieniu nie pozwala życie, ale jeszcze chce mi się walczyć. Myślę, że to dobry stan. I jeśli tak to ma działać, to w przyszłym roku chętnie pojadę na dwie-trzy tego typu imprezy.

S: Ale zanim sobie pójdziemy układać plany na następne konwenty, chciałyśmy się odnieść do pewnego postu na fejsie:

(źródło)
Bo jakby nie dałyśmy rady się obrobić na czas, więc poniżej wizualizacja tego, jak naprawdę powinnyśmy wyglądać na ostatnim spotkaniu:


sobota, 10 października 2015

Fryy spacer do "Dzielnicy obiecanej"

Autor: Paweł Majka
Tytuł: Dzielnica obiecana
Miejsce i rok wydania: Kraków 2014
Wydawca: Insignis

Być może pominęłam ten detal, kiedy pisałam o Metrze 2033, ale sięgnęłam po tamtą książkę tak naprawdę dlatego, że byłam zdania, iż należy zaprzyjaźnić się z oryginałem, nim weźmie się za czytanie czegokolwiek z szeroko pojętego Uniwersum Metra. Na przykład Dzielnicy obiecanej. Skoro odhaczyłam Głuchowskiego, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku mogłam zagłębić się w pierwszą polską powieść spod szyldu UM. Co też uczyniłam z niekłamaną przyjemnością.
Myślę, że nie będę krążyć wokół tematu i zacznę najprościej jak się da:
Dzielnica obiecana jest o niebo lepsza od Metra 2033.
Przede wszystkim – ma ciekawą fabułę. W gruncie rzeczy można by w ogóle powiedzieć: ma fabułę. Bądźmy szczerzy, Metro… to przewodnik po moskiewskim metrze. Jakieś tło fabularne niby jest, ale równie dobrze można twierdzić, że fabułę ma Doom: jasne, coś z bazą w kosmosach, z inwazją… ale i tak chodzi tylko o to, żeby strzelać do potworów. I – w moim odbiorze – w Metrze… chodziło o przewleczenie czytelnika od stacji do stacji. Paweł Majka dostarcza czytelnikowi konkretne historie ludzi, których losy się ze sobą splatają i angażują emocjonalnie tegoż czytelnika. Dzieją się ciekawe rzeczy – są sojusze i konflikty, podróż, wojna i mnóstwo innych, a wszystko przyobleczone w historię Marcina i Ewy, którzy są zmuszeni znaleźć sobie w Krakowie nowe schronienie.
I tu wchodzi kolejna przewaga Dzielnicy obiecanej nad Metrem 2033: bohaterowie. Nie to, że są lepsi – znów starczyłoby powiedzieć, że w ogóle są. U Głuchowskiego mieliśmy samobieżną kamerę Artema i gadające pstryczki, które trzeba wcisnąć, żeby otworzyła się Artemowi furtka na kolejną stację. W Dzielnicy… są to przekonujące, pełnokrwiste postacie, o których można coś powiedzieć, których przeszłość na wpływ na teraźniejszość, którzy odczuwają emocje i zarażają nimi czytelnika. Zresztą, niespecjalnie mnie to zaskoczyło – po Pokoju światów i Niebiańskich pastwiskach wiem już, że autor umie w bohaterów i ma tendencje do tworzenia takich, których będę lubiła. Oczywiście, to sprawia, że wspomnianego autora nienawidzę za każdym razem, gdy którąś z postaci uśmierca, no ale to takie tam moje czytelnicze prawo.
Nie powiem, jeśli chodzi o Marcina i Ewę, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Dość nudne dzieciaki, niezbyt ogarnięte i niezbyt mające coś do zaoferowania – okazało się jednak, że to tylko pierwsze wrażenie, bo oboje dojrzewają, choć każde na inny sposób. Inaczej miałam z Wesołym – tego polubiłam od pierwszego pojawienia się jego ksywki. Nie mogłam też być obojętna na Siedlara, Ninel czy panią major Ulicką. Nawet bohaterowie epizodyczni, jak Dzieżba, w ten czy inny sposób zostają w pamięci.

Dodatkową zaletą Dzielnicy obiecanej jest rozprawienie się z bzdurami z Metra 2033 – mam tu na myśli przede wszystkim kwestię broni palnej. Książka dość logicznie i przekonująco wyjaśnia czytelnikowi, dlaczego są lepsze, bardziej sensowne rozwiązania, niż karabiny w postapokaliptycznym, biednym świecie.
W ogóle mam wrażenie, że rzeczywistość wykreowana w Dzielnicy obiecanej jest po prostu bardziej dopracowana. Chociażby frakcje: jest ich mniej, ale każda z nich rzetelniej zaprezentowana, podczas gdy w Metrze… miałam wrażenie, jakbym oglądała etykietkę: jedna-dwie podstawowe cechy i hajda, lecimy dalej, bo jeszcze pierdyliard stacji zostało do pokazania. A że, jakby nie patrzeć, w skład każdej społeczności wchodzą jednostki i warto by się im przyjrzeć? Ee tam, a kogo to interesuje? METRO, BICZYZ!
Jako element dopracowania świata zaliczam również nazewnictwo: ot, choćby odejście od tego wyświechtanego chyba we wszystkich postapokaliptycznych settingach słowa „stalker”. Autor zastąpił je czymś własnym, unikalnym.
Jednocześnie czuć, że to UM – szarzy ewidentnie przywodzą na myśl czarnych, wspomina się o bliżej nieokreślonej Pożodze, jest skażenie, izolujące się, niewielkie społeczności, sami stalkerzy jako idea także są, tylko inaczej się nazywają. No i jest pokazanie miasta w postapokaliptycznym 2033 roku – a Kraków po zagładzie to miejsce tyleż niebezpieczne co fascynujące.

No i moment, w którym chciałam niemal płakać z radości: „strużka” napisane przez „u”! Da się! Jak dawno już nie widziałam tego słowa w takim zapisie!



Mężczyzna wyskoczył z kryjówki prosto przed jednego z psich zwiadowców. Kopnął zaskoczone zwierzę i rzucił się do ucieczki. Dwa pozostałe natychmiast pognały za nim. Utrzymywały bezpieczny dystans. Ten zaatakowany podniósł się z ziemi, zadarł niewielki trójkątny łeb o białym pysku i czarnych, sympatycznie klapniętych uszach i zawył – długo, przejmująco, prawie smutno, z jakąś tęsknotą, która dotknęła i mężczyznę.

piątek, 9 października 2015

Uprawa ziemniaków dla opornych albo: "Marsjanin"

Nie tak dawno piałam z zachwytu nad książką Andy’ego Weira. Wyraziłam też pewne obawy co do ekranizacji – obawy, które nie opuściły mnie aż do dnia, w którym obejrzałam film. Miotałam się ciągle między jaraniem a paniką. Teraz na spokojnie mogę powiedzieć: film w reżyserii Ridleya Scotta mi się podobał. Tylko że o ile powieść uwielbiam, o tyle film po prostu lubię.

Moja największa obawa, czyli Matt Damon w roli Marka, okazała się płonna. Uważam, że aktor całkowicie dał radę – nie jest co prawda tak zapamiętywalnym przykładem studium samotności jak choćby Sam z The Moon, ale i historia jest tym razem bardziej o determinacji niż o samotności. To znaczy wróć: jeśli miałabym się czepiać Marka, to za dużo je. Biorąc pod uwagę dość kameralną scenerię... umówmy się, że to nie jest film dla ludzi z mizofonią.
Jeśli zaś chodzi o pozostałych bohaterów, to bywało różnie. Pomijam to, czy na pewno w ten sposób wyobrażałam sobie daną postać – wiadomo, że to rzecz indywidualna. Natomiast – co tak naprawdę jest wyłącznie moim problemem – nie umiałam traktować poważnie dyrektora Sandersa (Jeff Daniels). I to nawet nie wina aktora. Ot, po prostu ilekroć pojawiał się na scenie i mówił jakieś podniosłe rzeczy, ja oczyma wyobraźni widziałam:


To silniejsze ode mnie - wiem, Daniels grał w mnóstwie innych filmów i jestem debilem. Trudno.
Miło było zobaczyć w roli Purnella Donalda Glovera, którego tak bardzo zabrakło swego czasu w Community. Co prawda jest to ewidentnie comic relief, ale na tyle sympatyczny, że faktycznie mnie bawił. No i Sean Bean, czyli Henderson, znów nie ginie!

Ale część moich obaw jednak się sprawdziła: chodzi mi tu o różnice między książką a ekranizacją. Wiem, że były z różnych względów konieczne. Rozumiem tę konieczność. Nie zmienia to faktu, że na przykład wycięcie części narracji Marka mocno okroiło całość z humoru. No i w powieści Mark o wiele dokładniej wyjaśniał swoje poczynania, dzięki czemu wszystko wydawało się takie niemal oczywiste, jak u Verne’a: no tak, jasne, żeby zrobić wodę i rozpocząć uprawę ziemiaka wystarczy to, to i to. Logiczne. Tymczasem w filmie było tak mniej-więcej powiedziane, jak Mark doszedł do pewnych pomysłów, ale wciąż zostawało sporo niejasności. Szkoda, lubiłam tamto wrażenie, że hej, gdybym teraz wylądowała na Marsie, to chyba bym sobie poradziła.
Okrojenie powieści nie sprowadziło się, niestety, tylko do usunięcia części technobełkotu. Wycięto też kilka epizodów, przez co fabuła rozwija się tak naprawdę bez większych zakłóceń. Byłam zawiedziona brakiem co najmniej dwóch trudności, z którymi mierzył się książkowy Mark, a które film pominął. Ale znów: rozumiem. Pewnie tak było dynamiczniej i spójniej czy coś. Niech tam.
Przeinaczono też trochę charakter bohaterów – niby niewiele, ale jednak. Mark jawi się jako większy heros niż był w książce, zszywa się niemal jak Ta-Laska-Która-Chcialaby-Być-Ripley w Prometeuszu i w ogóle. Zresztą, pominięcie niektórych komplikacji na Marsie zapewne dyktowała, oprócz ograniczeń czasowych, właśnie chęć uczynienia Marka lepszym. Wszak więcej problemów to więcej błędów popełnionych przez Whatneya. Kto by chciał oglądać przygody kogoś, kto głupiej lutownicy nie umie odłożyć jak należy?
Cóż – ja.
W kluczowym momencie podmieniono Becka (Sebastian Stan) z Lewis (Jessica Chastain) – dobra, wiem, inaczej wyszłoby na to, że pani dowodząca Hermesem tak naprawdę nic nie zrobiła. Musiała dostać jakiś heroiczny czyn, no nie? A jednak w moim odczuciu wcale nie – i nie po to są specjaliści w jakichś dziedzinach, żeby w najtrudniejszych, najważniejszych momentach odsuwać ich od stanowiska. Lewis miała zarządzać i koordynować, a od wiszenia na sznurku w kosmosie miała lepszych w załodze. Ta zmiana mnie po prostu zirytowała – choć sama Lewis tak w ogóle dawała radę (choć niezmiennie przypominała mi doktor Crusher).
Ale największym grzechem Marsjanina nie jest nawet to, z czego okroili fabułę, a to, co dodali – mianowicie zakończenie. Cały ten rozmemłany, zupełnie zbędny epilog, który nie wiadomo po co jest. Trochę jakby twórcy przypomnieli sobie, że hej, nie można zrobić filmu o ratowaniu faceta, który utknął na Marsie – przecież trzeba przekazać jeszcze widzom jakąś Większą Prawdę. No więc wpieprzyli tę Większą Prawdę w doklejone zakończenie, coś o podboju kosmosu i takie tam. Nie wiem. Było to po prostu boleśnie zbędne.
Wielka szkoda, bo powieść uwielbiam właśnie między innymi za to, jak się kończy.

Niemniej jest humor Marka. Jest (choć niewiele) technobełkot. Jest sadzenie ziemniaków na Marsie, samotność i determinacja rozbitka, no i wspaniałe marsjańskie pejzaże. Tak naprawdę jest to, co dało się wycisnąć z powieści – moim zdaniem, cholernie trudnej do zekranizowania. No i były emocje wywoływane przez te banalne, oklepane sceny z obserwowaniem startu rakiety i tak dalej - i działały, dokładnie tak jak w książce. Człowiek widział, że to tandetne chwyty, ale jednak się cieszył i bał razem z bohaterami.
Cieszę się, że obejrzałam ten film. To dobra historia i fajnie, że teraz będzie jeszcze szerzej rozpoznawalna. Przyznam, że jestem szalenie ciekawa, jak zmienia się perspektywa w zależności od tego, czy czytało się książkę czy nie. Ja nie mogłam się, niestety, uwolnić od porównywania z powieścią Weira, czego trochę żałuję. Z drugiej strony, mam wrażenie, że bez podkładki z oryginału byłoby mi trochę trudniej ogarnąć, jak doszło do niektórych sytuacji w filmie.

Ach, jeszcze jeden smuteczek, kto czytał, ten pojmie: NIE POKAZALI CYCKÓW! :C




Fuck you Mars.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...