niedziela, 23 sierpnia 2015

Jak wkurzyć Fręę w trzech prostych krokach: Ironcast

(ukradzione stąd)
Wszyscy chyba wiedzą, że jestem cykorem, prawda? Że nie lubię w grach ginąć, nie lubię, jak mnie biją, ogólnie mój ideał to eksplorowanie różnych miejsc (niezbyt strasznych i niezamieszkałych przez zombiaki, ma się rozumieć) i łączenie ze sobą faktów i/lub przedmiotów.
Jak to się więc stało, że w ogóle na dysku mojego kompa pojawił się Ironcast? No ej. Przecież to tylko trochę upgrejdowana gra typu match-3, no nie…? Tylko ściągam z planszy kolorowe elementy… Owszem, Puzzle Quest jakoś do mnie nie przemówił, no ale tutaj są mechy! Duże, steampunkowe mechy! Cóż mogło pójść źle?

Mój największy problem z Ironcastem polega na tym, że to w dużym stopniu gra roguelike: przy czym o ile zrozumiałe, że elementy, które ściągamy z planszy, pojawiają się na niej losowo, o tyle krew mnie zalewa z racji tego, że gra nie ma opcji zapisu. Śmierć jest śmiercią permanentną: tracimy naszego cudnego mecha i zaczynamy znów od zera. Powiedzmy na etapie pierwszych trzech misji to aż tak nie przeszkadza, ale kiedy padłam, mając za sobą wygraną walkę z bossem, bardzo miałam ochotę tłuc czymś ciężkim w komputer.
No co? Mówiłam, że nie lubię ginąć, no nie?

Pytanie, dlaczego w ogóle w to gram?
Ok, zacznijmy od tego, że Ironcast jest po prostu śliczny. Mechy wyglądają rewelacyjnie i uwielbiam ich stylówę oraz zróżnicowanie. Jest pancerny Warwick, lekki Arundel, dość zrównoważony Dunraven i mój ulubiony, jeśli chodzi o pomysł: samobieżny piekarniczek – Pembroke. Choć z czasem uznałam, że najlepiej i tak gra mi się Dunravenem.
Podobnie ma się sprawa z wybranym przez gracza dowódcą mecha: mamy tu wybór dość ciekawych indywiduów, a nasza decyzja dość mocno rzutuje na rozgrywkę, jako że każdy z dowódców ma specyficzną umiejętność. Przez jakiś czas nieźle grało mi się Halisi Adoyo, która ma premię do napraw, w końcu jednak wybrałam sobie Waltera H. Kylocka – i tylko trochę zadecydował o tym jego portret
Bardzo ładne są też animacje, szczególnie wybuchy. Podoba mi się też system uszkadzania wybranych modułów przeciwnika.
Po drugie, same walki po prostu wciągają. Niby to tylko ściąganie kolorowych klocków z planszy, ale jednak jest na tyle fajnie wkomponowane w całą steampunkowo-wojenną otoczkę, że czuje się napięcie, dokonując wyboru między podładowaniem sobie chłodziwa czy broni. Mimo losowości, która często i tak zadecyduje za nas o finale bitwy, jest sporo kombinowania: w co uderzyć, które elementy zebrać, rzucić się na kasę czy jednak odpuścić, a przecież na wszystko mamy ograniczoną liczbę tur…

Mój dzielny miś.
No właśnie: ja w ogóle może zarysuję, o co chodzi, no nie?
Otóż znajdujemy się pod koniec XIX w., w trakcie inwazji francuskiej na Wielką Brytanię. Dziarsko bronimy przed żabojadami naszej ojczyzny za pomocą mecha, do którego wprowadzamy różnego rodzaju modyfikacje i ulepszenia po każdej wygranej misji. Misje (czyli po prostu bitwy, o których szerzej za chwilę) przygotowują nas do walki z bossem, który – jak możemy zaobserwować na mapce – zmierza nieuchronnie w stronę Londynu. Ulepszenia są różnego typu: lepsza broń, napęd, osłona, ale też dodatkowe umiejętności dla naszego dowódcy czy dla mecha. O ile umiejętności dowódcy są pasywne, o tyle modyfikacje mecha odpalamy w czasie walki – zazwyczaj działają turę-dwie.
Ponieważ zdarzyło mi się już ubić pierwszego bossa, wiem, że warstwa fabularna nie jest taka oczywista, ale detali nie znam, bo wiele dalej póki co nie zajechałam.
Jeśli chodzi o same misje, to mamy ich kilka rodzajów: walkę, przetrwanie, zbieranie i odzysk. Pierwsze jest dość oczywiste: chodzi o ubicie przeciwnika (ogólnie walka polega na używaniu dwóch rodzajów broni i akcjach defensywnych typu ruch i osłony - korzystanie z tych wszystkich modułów zaś zużywa nam określoną liczbę amunicji, energii, chłodziwa i... no, punktów naprawy. Kolorowe elementy na planszy to właśnie te, nazwijmy to umownie, surowce. Jeśli nie zdejmiemy z planszy dość dużo amunicji, być może nie będziemy mogli wystrzelić itp.). W drugim zazwyczaj wrogi mech jest osiem razy mocniejszy od nas, ale to nie ma znaczenia, bo mamy po prostu wytrzymać z nim daną liczbę tur, a zabicie go nie jest obligatoryjne – ba, czasem nawet jest bardzo niewskazane. Zbieranie polega na tym, że oprócz zwykłych elementów, na planszy pojawiają się skrzynki, których określoną liczbę mamy zebrać. Czasem jest to amunicja, czasem zaś liście herbaty, no bo w końcu gramy Brytyjczykami, prawda? No i ostatni typ misji – odzysk: osobiście nigdy ich nie wybieram, ponieważ lubię bazową umiejętność Dunravena, która zazwyczaj sprawia, że te misje kładłam na samym początku. Chodzi o to, że mamy ubić przeciwnika, ale nie uszkadzając mu któregoś określonego modułu, ponieważ Wielka Brytania będzie chciała ten moduł zabrać, zbadać i stosować u siebie – czy jakoś tak.
No właśnie: misje można przegrać niekoniecznie ginąc. Wówczas gra toczy się dalej, a my po prostu mamy mniej doświadczenia i pieniędzy. Przyczyny przegranej mogą być różne: nie zdążymy zabić przeciwnika przed upłynięciem wyznaczonej liczby tur, zabijemy przeciwnika, którego nie mieliśmy zabijać, przeciwnik uszkodzi nam moduł, o który mieliśmy dbać i tak dalej. Warto uważnie czytać wszystkie wytyczne na temat misji. Po pierwsze, przy mapce, na której wybieramy zadania, są krótkie opisy. Po drugie, misja zawsze rozpoczyna się pogadanką z „górą”, gdzie miła, siwa pani potafi nam powiedzieć, że na przykład mamy nie pozwolić, żeby uszkodzono nam napęd albo że nie wolno nam tego pana zabić, bo to jednak nasz człowiek, tylko trochę go pokręciło pod czaszką. Po trzecie, większość specjalnych warunków wyświetla nam się podczas walki w lewym górnym rogu ekranu – ale (i o tym warto pamiętać!) nie wszystkie. Owszem, będziemy tam mieć napisane, ile mamy zebrać skrzynek, ale zdarzyło mi się już, że nie miałam tam żadnej informacji o tym, że nie wolno mi zabić przeciwnika. Dlatego naprawdę warto wszystko czytać.

Jeśli to zwycięstwo nie było w cholerę spektakularne,
to nie wiem, jakie by było!
Zresztą, warto wszystko czytać jeszcze z innego powodu: bądź co bądź, te teksty tworzą nam całe tło fabularne.
I tu mam taki troszkę żal: to tło, jak dla mnie, jest jakoś za słabo zarysowane. Tak naprawdę nie istnieje poza tymi gadkami na początku misji. Marzy mi się, żeby były nieco bardziej zróżnicowane misje, różnorodni przeciwnicy i odmienne tła – w zależności od momentu w fabule. Tymczasem, mimo że oczywiście jest ta historia konfliktu brytyjsko-francuskiego, to jednak bitwy stają się z czasem dość powtarzalne. Szkoda. Ale wiem, ma się rozumieć, że to nie jest RPG, tylko no… troszkę pimpnięte match-3.

Jak wspominałam, w walki jednak człowiek się momentalnie wczuwa, nawet jeśli są powtarzalne. Myślę, że to może być zasługą zachowania fajnej równowagi między losowością a kombinowaniem (i, oczywiście, pięknej, steampunkowej stylistyki). I ponieważ się w walki wczuwam, to śmierć – a tych poniosłam już wiele. Bardzo, bardzo wiele – wkurza tak bardzo. Wkurza, że muszę zaczynać od zera, chociaż mój cudny mech miał już kombinację ulepszeń, które okazały się totalnie świetne i której mogę nie dać rady powtórzyć przez długi czas (ulepszenia też dobierane są po każdej misji losowo).
Wkurza mnie też, że nie wolno mi się wkurzać, bo wtedy inni w domu się wkurzają, że moje wkurzenie jest durne. Wszystko to sprawia, że jednocześnie chcę grać i nie chcę, a ta wewnętrzna szarpanina wkurza jeszcze mocniej.


Ot, taka tam gra. Ale tak w ogóle, to fajna jest, wiecie…



- Ah, Professor Kylock, I presume. Pleased to make your acquaintance finally.

wtorek, 18 sierpnia 2015

"Jupiter: Intronizacja" - wpis w zasadzie gościnny

Ja może wyjaśnię.
Obejrzałam sobie jakiś czas temu Jupiter: Intronizację. Niby mówiono mi, że film dość nędzny, ale i tak chciałam. Owszem, głównie ze względu na Seana Beana – ze mnie prosty człowiek, jak kogoś lubię, to lubię i przemęczę się przez wiele szitu.
A kiedy po obejrzeniu chciałam podzielić się wrażeniami, okazało się, że ktoś umie zrobić to lepiej. Więc cóż – oddaję głos Ulvowi, a swój komentarz dorzucę na koniec.

Ulvie, przemawiaj.

***

Spoilery jak krowy będą. Zbieżność z Krff niezamierzona, chodziło mi o to, że duże spoilery, nie że Kruffa duża; albo, że spoilery małe, jak Krffa. Duże jak solidny byk! o! Więc jak ktoś nie widział, a chciałby zobaczyć, to uprzedzam.

Po pierwsze, film mnie strasznie wynudził i zirytował. Owszem, pełno tu efektów specjalnych, wszystko wybucha, dużo piu piu w kosmosie. I co z tego, skoro główna bohaterka (Mila Kunis) jest tak straszliwą damą w opresji, że ciągle musi ją ktoś ratować. Praktycznie każda scena z nią kończy się tym, że na gwałtu rety potrzebuje pomocy i wtedy pojawia się ON. Genetycznie zmodyfikowany człowiekowilk (wilcza natura polega chyba tylko na tym, że węszy i ma spiczaste uszy) na kosmicznych wrotkach. Mila spada, on ją ratuje, Mila spada raz jeszcze on i jego wrotki są w gotowości bojowej. Przy okazji szurprajs szurprajs, są oni starannie maskowanym wątkiem romantycznym tego filmu. Ona sprzątaczka, on w zasadzie też sprzątacz. Ale do rzeczy (tu zaczynam streszczać).

Ziemia to wielka wylęgarnia dla ludzi, których się uprawia, żeby następnie, jak dojrzeją, zebrać ich i przerobić na coś, co wygląda jak solidnie zmrożona Finlandia, a jest papką genową, czy czymś takim, która to papka odmładza pulę genów w rasie panów. Generalnie wygląda to tak, że jak masz zmarszczki, to bierzesz w tym kąpiel i puff, lifting jak się patrzy. Ziemianie oczywiście o wszystkim nie mają pojęcia, bo rasa panów utrzymuje wszystko w tajemnicy i żyjemy sobie w takiej iluzji normalnego świata, bo wszystko jest tuszowane i sza, kosmici nie istnieją, ale tak naprawdę, to oni są.

Tutaj się zawiesiłem, bo pomyślałem sobie, że pomysł taki trochę na żywca z Matrixa, tam maszyny nas uprawiały, tutaj kosmici, ale to w zasadzie podmianka koloru. Tajemnica się wyjaśniła pod koniec: to również reżyserowali Wachowscy. To im wyszło nawet gorzej niż trzeci Matrix.

Bohaterka żyje sobie w wielodzietnej, biednej rodzinie emigrantów z Rosji/Ukrainy, nie wiem do końca skąd, ale mówią ze wschodnim akcentem. I pracuje ciężko od rana do nocy, żeby zarobić na chlebuś, kilka razy widzimy jak czyści sedesy, ściele łóżka, jest na przynieś/podaj/pozamiataj, co pokazuje, jak ciężkie ma życie. Po jakimś czasie okazuje się, że jest królową tych kosmitów, co to nas uprawiają, bo geny ich królowej się w niej odrodziły. Wszyscy z jej genowej rodziny chcą ją wtedy zabić albo wykorzystać i o ile w tym pierwszym przeszkadza Lego-wilk na wrotkach, to wykorzystywanie każdemu przychodzi bez trudu. Jupiter (tak, bohaterka nazywa się Jupiter), daje się wpuścić w każdy kanał i należy do tych osób, które obejrzą się za każdym razem, jak do nich zakrzykniesz: "Ojej! za tobą!" Więc wrotkarz ma sporo roboty, musi się chop najeździć, nagimnastykować, a w tym wszystkim ma zakres mimiki jak krzyżówka The Rocka z Mroczkiem.
Wygląda mniej więcej tak:


W pewnym momencie trafiamy na wątek biurokratyczny. Bohaterowie muszą uprawomocnić tytuł królowej poprzez załatwienie kilku formalności w jakimś kosmicznym urzędzie. Chodzą od okienka do okienka, nigdzie nic się nie daje załatwić, każdy ich odsyła gdzie indziej i... odsyłam do 12 prac Asteriksa z 1976 roku:


Ostatecznie Jupiter zostaje królową kosmitów, ziemia jest ocalona, rodzina bohaterki wraca, do swojego chlewnego mieszkania, gdzie żyją wspólnie szorując sedesy i borykając się z wiecznym brakiem kasy. Yup, królowa kosmitów, którzy są w stanie wymazywać ludziom pamięć, budować całe miasta w jeden wieczór, nie wpadła na pomysł, żeby rodzinie, którą tak przecież kocha zapewnić nieco wyższy komfort życia?! Wiecie jaka jest przedostatnia scena? Rodzina zrzuca się na teleskop dla Kunis, bo ona chciała na samym początku sprzedać swoje komórki jajowe, żeby go kupić(to chyba teleskop jej zamordowanego ojca był). Zrzucają się, bo ich na to nie stać! W sensie odmawiają sobie czegoś, żeby kupić tej durnej pipolinie ten cholerny teleskop, a ta bździągwa nie może im załatwić chociaż nowego telewizora? Wiecie, co robi zamiast tego? Idzie się spotkać z rolkarzem, który daje jej swoje wrotki, bo sam ma teraz na plecach skrzydła. Tak, został aniołem. Takie subtelne mrugnięcie, że wicie wizerunki aniołów to byli kosmokomandosi. Jeżusiu, jaka nędza.

A, najważniejsze. Występuje tu Sean Znowu Zginę Bean. Nie ginie. Nawet to Wachowscy popsuli.

***

(foto zajumanione z Filmwebu)
Dziękuję, Ulvie.

Od siebie muszę dodać kilka rzeczy:
Po pierwsze, ta nieszczęsna Jupiter: byłam nią autentycznie zniesmaczona. W tym momencie przestaję się dziwić, że ludzie byli tak zszokowani Furiosą i że ustawili ją na jakimś ołtarzu feminizmu, skoro z drugiej strony kino atakuje ich… tym czymś. Nie przypuszczałam, że w XXI w. w ogóle robi się takie postacie: tak bardzo złe. Właściwie mogę tu swobodnie abstrahować od jej płci, choć faktem jest, że pakiet jej wad zazwyczaj jednak dotyczy postaci płci żeńskiej: cierpi nie wiadomo czemu, ma pretensje do świata nie wiadomo o co, sama do niczego się nie nadaje, trzeba ją ciągle ratować, wszyscy mają jej dawać coś od siebie, ale ona nie potrafi zaoferować niczego w zamian. Po prostu wkurza. Jest miałka i taka… zbędna. No bo na czym konkretnie polega jej problem? Ma, z tego co widziałam, kasę na kosmetyki (w końcu szoruje te kible w pełnym makijażu), ma jakiegoś smartfona, w dodatku jest zdrowa, ładna i młoda, co sprawia, że pewnie swobodnie mogłaby znaleźć robotę w jakiejś recepcji czy czymś, gdzie chodzi głównie o wyglądanie. Ale nie – ona jest taka nieszczęśliwa, bo musi łóżko pościelić. Zgroza, serio. Bycie sprzątaczką: przegrane życie. Tam u góry jest już link do Kruffy, ale jakby ktoś przegapił, do odsyłam jeszcze raz. Tak odnośnie tematu sprzątania.
Jeśli chcieli pokazać współczesnego Kopciuszka, to zrobili to źle.
Drugi związany z nią dość duży problem: wątek miłosny.
Ten wątek jest po prostu zły. Bardzo zły. Wrotkarz ją ratuje parę razy i… no, i to tyle. I są w sobie dziko i szaleńczo zakochani, tak? No więc ja pytam: a z czego wykwitła ta miłość? Bo nie spędzili ze sobą specjalnie dużo czasu. Ani jedno ani drugie nie wykazało się jakimiś szczególnymi cechami charakteru, które mogły ująć drugą stronę. Ona jest ładna, on przystojny. Mówcie co chcecie, ale ja chyba za bardzo stetryczałam na tak kretyńskie wątki romantyczne. Jeśli film chce mi wmówić, że dwójkę bohaterów coś łączy, chcę widzieć chociaż kawałek tego „czegoś”. Bo tak to był tylko rzyg i puste, rozdęte gadanie w paru scenach.

Co do samego wrotkarza, to owszem, może nie był to szczyt aktorskiego kunsztu, no ale… no ale dobra, wyglądał, tak? Wydaje mi się, ze jego zadaniem w tym filmie było właśnie wyglądanie.
Na szczęście był Sean Bean. Polubiłam go, no. Dzięki niemu wytrzymałam z tym filmem dwie godziny. Niech im tam będzie.

A najgłupsze jest to, że ja widzę, że ten film mógłby mi się podobać. Bo efektowne sceny były naprawdę efektowne. Statki kosmiczne mnie autentycznie zachwycały (niektóre trochę przypominały statki-katedry z Warhammera). Widoki były imponujące. Kosmiczna garderoba trochę ocierała się o głupoty w stylu Star Warsów, ale w gruncie rzeczy to pasowało do settingu. I gdyby film na tym wszystkim poprzestał, stanowiłby doskonałe, efekciarskie kino w stylu Pacific Rim. Wiecie: kij tam z fabułą, mamy piu piu w kosmosach! Ale nie. Twórcy postanowili wtłoczyć tam jakąś… nie wiem: głębię czy coś. Poważne treści. Wątek miłosny. I to dlatego ten film się kompletnie nie broni. Rozmyli to co fajne jakimś niepotrzebnym, źle zrobionym badziewiem. I o to jestem zła. No.


Generalnie ten film to stracony czas.



- Where's Kiza?
- Stay away from my daughter.
- Don't drag me into your male mating rituals.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Stare kontra nowe: "Pamięć absolutna"

Nie, to wcale nie jest żadne „stare kontra nowe” i nie zamierzam zrzynać formuły od Nostalgia Critica. Niemniej trudno nie porównywać dwóch wersji tego tytułu. Zwłaszcza że Total Recall z 2012 r. sam podsuwa materiał do porównywania.
Przede wszystkim warto wspomnieć, że o ile adaptacja z 1990 r. miała coś wspólnego z opowiadaniem Dicka „Przypomnimy to panu hurtowo”, o tyle jej remake w reżyserii Lena Wisemana już zupełnie odlatuje. Toteż może o literackim pierwowzorze najlepiej w ogóle zapomnijmy. Przynajmniej na jakiś czas.

Dobra, teraz rzecz pierwsza i najważniejsza: tak, w nowej Pamięci absolutnej pojawia się trójcyca laska.
No co? Dobrze wiem, że to jest największa obawa widowni. Ta kobieta, która miała parę sekund czasu antenowego, tak się werżnęła w społeczną świadomość, że zupełnie nie uwierzę w istnienie kogoś, kto nie czekał na nią w nowym filmie.
Ale tutaj w ogóle muszę zatrzymać się na chwilę i powiedzieć coś jeszcze: moim zdaniem nową Pamięć absolutną stworzyli ludzie, którzy dobrze znają film ze Schwarzeneggerem i mają świadomość tego, że widzowie też dobrze go znają. I świetnie tę wiedzę wykorzystali. Choćby właśnie wrzucenie absolutnie zbędnej sceny z trójcycą kobitką: przecież to był wyłącznie uśmiech w stronę fanów filmu z 1990 r., bo po cóż innego by to było? Nie wniosło zupełnie nic do fabuły. Po prostu było elementem sentymentalnym.
Ale moim chyba ulubionym elementem był trolling przy przechodzeniu przez bramkę. Wszyscy znamy tamtą scenę sprzed ćwierć wieku, prawda? Pamiętamy tę babkę w żółtym płaszczu. Tak, tę z pierwszego planu, filmie z 2012 r.… WTF, filmie?
Tak, wystarczy oglądać uważnie, żeby nie dać się nabrać. Cóż z tego, skoro tak łatwo dać się podpuścić sentymentowi? Ja w każdym razie poległam. I akurat bardzo mi się to spodobało. Wiedzieli, kto to ogląda – wiedzieli, czego się taki widz spodziewa. Wiedzieli, jak się tym bawić.

Długo natomiast układałam sobie, co myśleć o podmiance Marsa na jakąś kolonię w Australii. Z jednej strony: nie cierpię tej zmiany. No bo tak… bez Marsa? Musi być Mars! Douglas Quaid (Colin Farrell) chciał lecieć na Marsa, ale nie mógł sobie na to pozwolić – przecież na tym to polega. No dobra, dobra, ja po prostu mam słabość do Marsa… Z drugiej strony: ta zmiana spowodowała, że film jednak nie sprawia wrażenia kalki. Mimo że fabuła jest dość zbliżona do tej z 1990 r., tego się nie czuje i można sobie oglądać film w napięciu, jakbyśmy nie wiedzieli, co ma się stać. Tym bardziej, że doszły też rozmaite kosmetyczne zmiany. Ot, choćby zwiększona rola niby-żony Quaida, Lori (Kate Beckinsale) – agentka staje się nieomal nemezis Quaida i Meliny (Jessica Biel).

Jasne, ten film jest głupi. Po prostu debilnie głupi. To znaczy dobra, część tego to moje czepy, bo po prostu mam takie punkty, od których dostaję piany na ustach. I choć nie przeszkadzała mi szczególnie laska w szpilkach w Jurassic World (ot, była, rozumiem, że miała stanowić Element Komiczny – nie bawił mnie, ale też jakoś mnie to nie ruszało w drugą stronę), to jednak jak widzę Lori z rozwianym włosem, jak skacze po dachach i łazi na zewnątrz tej wewnątrzziemskiej windy (która, jak mniemam, popitala dość prędko…?), to mam ochotę wywalić monitor za okno. Może dlatego, że mieszkam na Pomorzu. Wiecie, tu wieje. Wiecie, z rozpuszczonymi włosami robi się kłopotliwe zebranie psiej kupy do woreczka, bo włosy wszędzie. I po prostu nie wierzę, tak bardzo nie wierzę w agentkę, która robi to co robi wyglądając tak jak wygląda.
Dalej – cała intryga głównego złego: jest ta rura, którą każdego dnia ludzie z jednej strony globu jadą na drugą. I nazad. I wielki zły chce wsadzić do tej rury swoją wielką, złą armię i w ten sposób rozpocząć inwazję na tych po drugiej stronie. Jak bardzo to idiotyczna strategia? Co problematycznego by było we wrzuceniu wywrotki trotylu do tego zsypu? Albo choćby w wyłączeniu jednego z mechanizmów „łapiących” na mecie windę, żeby nie zdołała się zatrzymać na powierzchni. Do tego chyba nie trzeba superagentów. Przyznam, że trochę mi opadły witki, kiedy już się wyjaśniła główna intryga i przekonałam się, że jednak groźny antagonista jest zwykłym kretynem. Trochę straciłam serce do całej tej akcji, do bohaterów, którzy biegają i ratują świat przed zagładą. Ich bieganie stało się nagle takie… daremne. To wszystko można by załatwić prościej i szybciej.
Tutaj przyznam, że nie pamiętam dokładnie, o co się rozchodziło w filmie z 1990 r. Nie wątpię, że fabuła też mogła być idiotyczna.
O tym, że bohaterowie biegają na wierzchu tej pędzącej rurą puszki już wspominałam.

Nie zmienia to faktu, że oba filmy oglądałam z przyjemnością, mimo pewnych bzduryzmów. Mam wrażenie, że wersja Wisemana jest trochę bardziej na poważnie, przez co głupoty bardziej rażą, ale to może też wynikać z faktu, że film ze Schwarzeneggerem zawsze domyślnie będę uważać za mniej poważny. Bo to film ze Schwarzeneggerem, c’mon!
Cieszę się jednak, że obejrzałam Pamięć absolutną. Jest dynamiczna, efektowna, odmóżdżająca – i fani starej wersji mają szansę się dodatkowo bawić podczas seansu. I mówię to nawet mimo Colina Farrella, za którym nieszczególnie przepadam i trochę się obawiałam, że będzie mnie nudził samym swoim istnieniem, ale nie było źle.

Oba filmy są w ogóle dość ciekawym tworem: biorą z opowiadania Dicka jakiś zalążek (mniejszy lub większy) pomysłu i robią z nim coś zupełnie innego. Rozwijają w – głupie bo głupie – ale wciągające historie, które z przyjemnością można sobie obejrzeć i zapomnieć. Oczywiście, są to przy okazji historie, które próbują powiedzieć Coś Ważnego, wiecie, o poszukiwaniu prawdy o sobie czy coś, ale bądźmy szczerzy: i tak ogląda się to dla pościgów, strzelania i trójcycej kobitki.



– Mr. Hauser, What is it you want?
– I want to help you.
– That is not the only reason you are here.
– I want to remember.
– Why?

– So I can be myself, be who I was.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...