sobota, 25 lipca 2015

Nadrabianie zaległości, czyli "Amistad"

Dawno, dawno temu był sobie film (w 1997 r., czyli może już legalnie kupować piwo). Z Hopkinsem, więc z automatu wiedziałam, że chcę go obejrzeć. Ale – oczywiście – pobrzmiewa tu stara melodia „jakoś się nie złożyło”. I obejrzałam dopiero teraz.
Moje pierwsze wrażenie to „ej, w sumie to mało tu tego Hopkinsa”. Nie wiem, dlaczego tylko jego zapamiętałam z informacji o filmie. Owszem, grany przez niego John Quincy Adams jest bardzo dobry. W dodatku tak przedstawiony, że człowiek chce drążyć temat – a jest co drążyć, bo szósty prezydent Stanów Zjednoczonych to nader ciekawa postać. I to po prostu widać – nie chodzi nawet o to, czy ostatecznie decyduje się pomóc pozostałym bohaterom czy nie, ale o jego własne życie i przeszłość.
Skłamałabym jednak bardzo mocno, gdybym powiedziała, że Adams przykuwa największą uwagę widza. Nie robi tego też Morgan Freeman w roli Theodore’a Joadsona, choć ta postać również zwraca uwagę. Tym razem jednak chodzi o odpowiedź na pytanie: czy on tam w ogóle pasuje? Z tego co wiem, Joadson wywołał pewne kontrowersje. Wśród wielu historycznych postaci kręci się tam on: czarnoskóry bojownik o wolność dla Murzynów. Widz automatycznie w niego wierzy – traktuje jak postać autentyczną. A czy nie chodziło tylko o modną we współczesnych filmach poprawność polityczną? Czy to nie jest szkodliwe fałszowanie historii? W połowie XIX w. czarni nie mogli mieć takiej pozycji, jaką miał filmowy Joadson. Z drugiej strony, wpływ czarnoskórych aktywistów rósł w tym czasie. W ogóle z trzeciej strony, może Joadson to James Forten. Powtórzę: to postać, wokół której dużo się dyskutuje. Ja nie mam aż tak ambitnych planów – natomiast moje prywatne kontrowersje dotyczą tu tylko tego: po co on właściwie był? Stał raczej z boku, obserwował, trochę pomagał. Ale tylko trochę. Miałam wrażenie, jakby to był taki cień pozostałych bohaterów. Ciekawy efekt. I jak teraz o tym myślę, pewnie film byłby uboższy bez niego. No i ładnie pokazuje, że nie tylko biali walczyli o biednych, uciskanych czarnych, ale również sami czarni. I że nie wszyscy czarni byli do śmierci biedni i uciskani. Kij z tym, czy Joadson jest wiarygodny i zgodny historycznie czy nie. Grunt, że ładnie poszerza perspektywę. Nawet jeśli tak naprawdę nie jest szczególnie niezbędny dla samej fabuły.
Nie wolno też, ma się rozumieć, zapominać o głównych bohaterach: Roger Sherman Baldwin, grany przez Matthew McConaughey’a, jest zupełnie świetny. Nie podejrzewałam tego aktora, że jest… no… aktorem. Kojarzony głównie z głupawych rólek w równie głupawych komedyjkach, tutaj naprawdę daje radę. Roger jest inteligentny, zdarza mu się popełnić błąd, ale w gruncie rzeczy ciężko pracuje na sukces. Po prostu fajna postać.
kadr z filmu (Adams, Cinqué)
Również świetnie wypada Cinqué (Djimon Hounsou) – z jednej strony wyrwany z Afryki, z drugiej jednak rozumiejący o wiele więcej tego cywilizowanego świata, niż mogłoby się wydawać. Zresztą, zupełnie uwielbiam scenę, w której Roger usiłuje dowiedzieć się od Cinqué, skąd ten pochodzi. Pięknie pokazane, jak z jednej strony dzieli ich bariera językowa, z drugiej jednak obaj myślą o tym samym i w pewnym momencie prowadzą rozmowę, jakby się rozumieli. To jedna z lepszych scen, jakie kojarzę z filmów, gdzie zaprezentowano dwie strony barykady i wskazano, że one tak w gruncie rzeczy niczym się od siebie nie różnią – jednocześnie bez łopatologii, po prostu ładnie i delikatnie. Super, super scena.

Ale i tak po filmie moim niekwestionowanym ulubieńcem jest kapitan Fitzgerald (Peter Firth). Ma w Amistadzie dwa wystąpienia, którymi – dla mnie – w dużej mierze kradnie szoł. Bez przesady, bo – jak pisałam – inni są naprawdę świetni, ale jest doskonały. Tak bardzo brytyjski, tak bardzo neutralny i mający w nosie te wszystkie amerykańskie przepychanki. To taki Thorin tego filmu. Jego majestic po prostu pozamiatało.

Trudno mi odkleić się od bohaterów, ale nie wolno zapominać o pozostałych aspektach Amistadu: muzyka Johna Williamsa jest doskonała. Film dba też o detale, szczególnie widać to w przypadku Adamsa (a może najwyraźniej go zobaczyłam, bo Ulv mi opowiadał o Hopkinsie i słoneczniku), ale w ogóle nie mam się zupełnie do czego przyczepić. Dziwnie mi z tym. Problem niewolnictwa też nie jest taki oczywisty, bo tak naprawdę nie chodzi do końca o to, że posiadanie czarnych jest złe, tylko o to, że są czarni-niewolnicy i czarni-wolni, którymi handel jest nielegalny. Wszystko to jest wsadzone w kontekst zbliżających się wyborów, relacji USA z jedenastoletnią królową Hiszpanii, wreszcie także zysków pomniejszych osobistości, handlowców i kapitanów.

Wszystko to sprawia, że Amistad jest świetny. I jeśli ktoś jeszcze jest taką dupą wołową jak ja i wciąż tego nie obejrzał, to niech czym prędzej to nadrobi.





Take a letter, Ensign. To His Honor, the United States Secretary of State, Mr. John Forsyth. My dear Mr. Forsyth, it is my great pleasure to inform you that you are, in fact, correct. The slave fortress in Sierra Leone does not exist.

wtorek, 21 lipca 2015

Moje wojaże wzdłuż szyn - "Metro 2033"

Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: Metro 2033
Tytuł oryginału: Метро 2033
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Miejsce i rok wydania: Kraków 2010
Wydawca: Insignis

Moja przyjaźń z Metrem nie jest prosta. Zaczynałam tę powieść chyba trzy czy cztery razy, zawsze coś mi przerywało, był zły układ planet albo jeszcze coś i koniec końców minęło naprawdę dużo czasu, nim zebrałam się w sobie, by dokończyć lekturę. Co zabawniejsze, kiedy w końcu zacisnęłam zęby i wgryzłam się w powieść (proszę nie pytać, jak się wgryzałam z zaciśniętymi zębami, to naprawdę nieistotne), poszło mi w gruncie rzeczy dość szybko. A teraz mam mocno mieszane uczucia. Pierwszy raz chyba mam do czynienia z dziełem, w którym jednocześnie tyle rzeczy mi się szalenie podoba i jednocześnie tyle ważnych spraw budzi moje ogromne zastrzeżenia.

Żeby była jasność: świat Metra nie jest oryginalny. Ot, była wojna atomowa, piżgło, zmietło ludzi z powierzchni i ocaleli tylko ci, co się kitrasili pod ziemią. Nietrudno wpaść na taki koncept. Postnuklearnych settingów znamy na pęczki. Z jakiegoś jednak powodu to właśnie świat wykreowany przez Głuchowskiego zrobił furorę.
Przeczytawszy Metro 2033 doszłam do wniosku, że chyba rozumiem, gdzie leży przyczyna tej sytuacji. Tu nie chodzi o świat. Albo raczej – tak, chodzi o niego i o ten brak oryginalności. Czytelnik z marszu dostaje setting, który zna. Jest z tym wszystkim oswojony: z mutacjami, promieniowaniem, stalkerami i ludźmi jako gatunkiem ginącym. Nie ma problemu z wyobrażeniem sobie tego wszystkiego, dzięki czemu uwaga czytelnika może skupić się na rzeczach ważniejszych – konkretnych bohaterach, fabule. W przedstawionym świecie czujemy się niemal jak w domu. Zresztą, za ogromny plus powieści uważam fakt, że autor nie bawi się w przesadną ekspozycję. Na przykład: nie wiadomo, jak i dlaczego doszło do wojny, kto zrzucił bomby, jak dokładnie to wszystko wyglądało. I, prawdę mówiąc, to nie ma najmniejszego znaczenia. Wiadomo, że było – tyle. Szalenie mi się to podoba.
To, co ma interesować czytelnika, co jest dość dokładnie opisane i na czym koncentruje się uwaga narratora, to samo moskiewskie metro i życie w jego tunelach i stacjach. I znów: jest to coś, co bardzo mi przypadło do gustu. W ogóle sam pomysł jest ciekawy. Jakkolwiek świat po wojnie nuklearnej wydaje się dość wyświechtanym motywem, to jednak umieszczenie ocalałych ludzi w metrze jest już fajne. Stwarza duże możliwości i jednocześnie staje się charakterystyczną cechą settingu. Na tyle charakterystyczną, że jeśli ktoś spróbuje powtórzyć ten manewr i wrzucić bohaterów do postapokaliptycznych podziemi metra, skojarzenie z Głuchowskim będzie się samo nasuwać (tylko trochę łypię teraz w kierunku odcinania kuponów, w które obecnie wpuszcza się Fabryka Słów, czyli Kompleksu 7215). I myślę, że to ogromny sukces: w tak przeciętnym settingu stworzyć jednak coś tak charakterystycznego.

I trzeba przyznać, że autor umie prezentować ten skrawek świata, który sobie wymyślił. Opisy kolejnych stacji są plastyczne i sugestywne, klimat tuneli odczuwalny. Podobnie ma się rzecz z opisanymi miejscami na powierzchni – czytelnik bez problemu wchodzi w ten świat, poddaje się nastrojowi chwili i odczuwa te emocje, które ma odczuwać. Bez dwóch zdań: Głuchowski umie w klimat. I opisy. A ja naprawdę lubię porządne opisy.

Sęk w tym, że w którymś momencie miałam przesyt właśnie tych opisów. W powieści bardzo wyraźnie zarysował się schemat: stacja --> przebicie się przez tunel --> kolejna stacja. Zapętlić. Z czasem miałam wrażenie, że równie dobrze zamiast zwiedzać metro z Artemem, mogłabym przemierzać je turystycznym meleksem, zajadając popcorn. Bo do tego tak naprawdę sprowadziła się w którymś momencie fabuła: do pokazywania. Wiedziałam, że Artemowi nic się nie stanie, bo przecież wtedy nie zobaczylibyśmy kolejnej stacji.
I tu wchodzi moje największe zastrzeżenie: bohaterowie.
Bohaterowie są z jednej strony fajni, bo niby wyraziści, ale z drugiej – fatalni. Bo widać, że oni wcale nie są postaciami. Są narzędziami. Służą wyłącznie do tego, żeby pokazać kolejne odcinki metra. Teoretycznie mają jakieś swoje cele i swoje historie, ale te historie nie mają najmniejszego znaczenia. Nic z nich nie wynika. Grunt, żeby przemieścić się kilkaset metrów w przód i kopnąć Artema, który będzie podziwiał następną stację. I nie dotyczy to tylko postaci drugoplanowych, choć w ich przypadku najsilniej to widać: pojawiają się, kiedy Artem ląduje w martwym punkcie i znikają, kiedy jest w stanie podążać dalej sam. Spieszmy się kochać bohaterów epizodycznych, tak szybko odchodzą. Niestety, zarzut bycia narzędziem dotyczy również samego Artema. Chłopak ma jakąś misję, jest wybrańcem, ale należy do grona najbardziej bezpłciowych, mdłych protagonistów, jakich znam. Nie potrafię w tej chwili wymienić ani jednej jego charakterystycznej cechy. Jest. I tyle. I idzie naprzód. A idzie po to, żeby czytelnik obejrzał sobie, jaki fajny świat chce nam pokazać autor. I gdyby nie to, że świat rzeczywiście jest wart pokazania, miałabym tu spory żal.

Drugą – obok marnych bohaterów – kwestią, na którą muszę ponarzekać, jest… no… pitolenie filozoficzne. Narrator ma do niego słabość – to widać. I używam tu sformułowania „pitolenie” nie dlatego, że jestem nieczuła na wszelakie przejawy filozofowania w literaturze. Po prostu ten aspekt w Metrze kuleje. Narrator potrafi jedną i tę samą myśl międlić przez kilka stron, jakby czytelnik był kompletnym debilem. I to myśl, która nota bene nie jest jakaś szczególnie oryginalna, bo przecież chodzi o to, jak to źli ludzie zniszczyli świat, a przede wszystkim – o sens życia. Mamy tu taką kompilację różnych sensów, ale z tej kompilacji nic ciekawego nie wynika. Tak, jedni wierzą w Szatana, inni w Boga, inni w Partię. A główny bohater ociera się o to wszystko i sam już nie wie, w co wierzy on sam. To naprawdę proste i nie trzeba tego aż tak nachalnie wbijać czytelnikowi do głowy.
W gruncie rzeczy nasuwa mi się tutaj skojarzenie z Coelho. Mówi się o jego dziełach, że to taka filozofia dla gospodyń domowych. I pewnie coś w tym jest: trywialne tezy ubrane w Wielkie Litery. Tymczasem w Metrze 2033 dostajemy coś niewiele lepszego – tylko osadzonego w świetnym uniwersum. Niemniej to wszystko jest tylko takim ślizganiem się po koncepcjach, pójściem na ilość i łopatologię, a nie na jakość. I tu zresztą bohaterowie znów są tylko narzędziami: mówią do siebie monologami, strzelają przemowy, zamiast prowadzić rozmowę. Dialogi pod tym względem bardzo leżą.

W tej chwili sama nie jestem pewna, czy koniec końców Metro 2033 mi się podobało czy nie. Widzę w nim świetne pokazanie świata i fantastyczny klimat. Jednocześnie – brak ciekawych postaci i jakieś zbytnie zadęcie, przegadanie w miejscach, w których tak naprawdę nie było o czym gadać. Nie da się jednak ukryć, że widzę, gdzie leży źródło sukcesu tego uniwersum. Ten banał, który leży u samych podstaw, stanowi jednocześnie doskonałą furtkę: tak naprawdę każdy, kto tylko ma pomysł na jakąś fajną fabułkę czy ciekawego bohatera, może w tym momencie dołączyć do wielkiej rodziny Metra. Zresztą, świadczy o tym mnogość gier i powieści wyrosłych na bazie twórczości Głuchowskiego. To wspólne tworzenie jest chyba głównym atutem settingu. Co prawda jest jeden autor, który ma do niego prawa i czerpie zyski, ale to taka nasza wspólna postapokalipsa. I to jest w niej piękne. Jest moskiewskie metro jako punkt zaczepienia, a do tego możemy doklejać już tak naprawdę co nam się podoba. Jako wieloletnia grafomanka, nie mogę nie docenić czegoś takiego.
Fanatyczką samego Metra 2033 nie jestem i raczej nie będę, ale w uniwersum pewnie jeszcze jakiś czas zabawię. Jest na tyle rozległe, że chce się je eksplorować.




Zebrał siły i powiedział tylko jedno:

– A niech pan powie, co Jehowa, nasz prawdziwy Bóg, mówi o bezgłowych mutantach?

sobota, 18 lipca 2015

Gdzie się podziewasz, Ethanie Carterze?

Kiedy dowiedziałam się, że gra The Vanishing of Ethan Carter polega na szukaniu jakiegoś dziecka, byłam dość sceptycznie nastawiona. Nie lubię tekstów kultury o dzieciach. Gier, filmów, książek – dzieci nie są dla mnie interesującym tematem. No ale Ulv powiedział, że tu tego dziecka nie ma dużo. A jak dodał, że tu nie można zginąć, to w ogóle byłam w siódmym niebie.
Tak, nie lubię ginąć w grach. Jestem cykorem.
Ale do tego jeszcze wrócę.

Od pierwszego wejrzenia gra sprawia wrażenie krzyżówki Sherlocka Holmesa (a więc serii, którą uwielbiam, szczególnie Testament) i Dear Esther. Skojarzenie z tą ostatnią budzi duży nacisk położony na klimat. Wizualnie ta gra jest piękna. Owszem, nie są to widoki na taką skalę i tak – jakkolwiek głupio to brzmi – magiczne jak w grze Roberta Briscoe, ale również robią niesamowite wrażenie. Podobno jest to zasługa połączenia mocy silnika Unreal Engine 3 i techniki fotogrametrii – jedno i drugie niewiele mi mówi, ale zaręczam, że efekt prezentuje się wspaniale. Łażenie po lesie, wokół rzeki czy nad jeziorem stanowi przyjemność samo w sobie, zupełnie niezależnie od fabuły samej gry. A już w ogóle zachłysnęłam się w momencie, w którym coś mnie wystrzeliło w kosmos. Tak, to nie jest wielki spoiler, bo trzeba najpierw wykminić, co i jak, ale wystrzelenie w kosmos sprawiło, że szczęka opadła mi poniżej kolan i tkwiłam w niemym zachwycie przez dłuższą chwilę. Prawdę mówiąc żałuję, że ten epizod przeszłam bliżej początku niż końca gry, bo po nim cała reszta robiła już odpowiednio mniejsze wrażenie.
Jedynym momentem, który wywołał we mnie głównie irytację, była kopalnia. To znaczy epizod z morską istotą i… no dobra, mówiąc wprost: nie lubię zombiaków. W momencie, w którym znam już metodę rozwiązania zagadki, wiem dokładnie, jak i co chcę osiągnąć, a nie mogę tego zrobić tylko dlatego, że od czasu do czasu zza zakrętu wyskakuje na mnie zombiak i cofa mnie do pozycji startowej (bo, jak już wspomniałam, zabić mnie nie może – w grze nie można zginąć), robi się po prostu męcząco. To był jedyny etap, w którym stwierdziłam, że mam to w nosie, idę do solucji. Prawda jest taka zresztą, że solucja do niczego nie była mi potrzebna, bo w momencie załamania byłam już na ostatnim elemencie z sześcioelementowej układanki – czyli tak naprawdę mogłam już właściwie po prostu dobrnąć do rozwiązania metodą prób i błędów. Zajęłoby mi to – dokładnie tak jak z solucją – trzy kliki.
I tu wraca to, o czym już wspomniałam: jestem cykorem. Kiedy znienacka wyskakuje na mnie zombiak, podskakuję i najchętniej bym wyłączyła grę. Nawet jeśli wiem, że rzeczony zombiak nic mi nie zrobi. Że równie dobrze tam mógłby wyskoczyć mały jelonek, to by niczego nie zmieniło, bo chodzi tylko o jakąś przeszkodę. Toteż nie będzie pewnie szczególnie wiarygodne, jeśli powiem, że gra ma bardzo dobrze zrealizowany aspekt horrorowy. Ale i tak to powiem. Bo w moim odczuciu miejsca, które mają być straszne i momenty, które mają wywołać w człowieku podskok, takie właśnie są i to robią. I nie ma znaczenia, że tak naprawdę nic mi nie grozi. Strona wizualna, muzyka i umiejętne wkomponowanie straszaków w tło sprawia, że one idealnie spełniają swoją rolę. Nawet na samym początku, kiedy znajdowałam w lesie pułapki, przy każdej z nich miałam mniej lub bardziej odruch „łolaboga!” – chociaż przecież wiedziałam, że one tam są. Ba! Ja ich szukałam!

(źródło)
Oprócz czysto klimatycznych kwestii, muszę pochwalić fabułę. Śledzona historia robi wrażenie, człowiek zagłębia się w dziejach rodziny, która naprawdę miała solidne problemy – a finałowy plot twist sprawia, że człowiek się zawiesza (ponownie) i nie bardzo wie, co o tym wszystkim myśleć. I ale że jak to. Ale przecież tak nie wolno. Ale że Ethan… Że ja…! Że oni wszyscy! I nagle widzimy całą historię w zupełnie nowym świetle. I zupełnie inaczej rozkłada się odpowiedzialność i sympatie. Choć akurat sympatie może nie, postaci są mocno zarysowane i trudno oderwać się od początkowo wyrobionych o nich opinii.

Ale wróć, do tej pory wspomniałam tylko o tym, dlaczego gra przywodzi na myśl Dear Esther. A co z Sherlockiem? Chodzi o śledztwo. Detektyw Prospero, którego działaniami kierujemy, poszukuje wspomnianego chłopca, Ethana Cartera. Znalazłszy się w okolicy kolejnych scen domniemanego przestępstwa, widzi rozmaite wskazówki, które docelowo mają rzucić obraz na okoliczności śmierci ofiar (tak, trup ściele się dość gęsto). Obserwuje, kojarzy, ustala kolejność wydarzeń i odtwarza przebieg zbrodni – i choć samo kojarzenie faktów i narzędzi nie jest aż tak zależnie od kombinowania gracza, wciąż jednak daje sporo frajdy. Kontaktowanie się z duchami jest wielce pouczające, gdyby ktoś mnie pytał.

Gra bardzo mocno utrafiła w mój gust. Co mnie zaskoczyło, jest to produkt polski, stworzony w Warszawie, w studiu The Astronauts. Patriotyczne serduszko się raduje – i pozwalam sobie wierzyć, że jeśli idzie o gry, nie jesteśmy tacy ostatni. Nie tylko Wiedźminem Polska stoi, choć tak mogłoby się wydawać. Zresztą, przynależność narodowa The Vanishing of Ethan Carter wyjaśniałaby to, co stanowi jeszcze jeden pozytyw: doskonałe spolszczenie. Tak, tak, spolszczenie polskiej gry… No co?! Grałam po angielsku, z polskimi napisami, no! Niemniej w porównaniu na przykład z napisami z Syberii tutaj naprawdę otarłam się o doskonałość.
Oj co tu dużo gadać – polecam. Bardzo. Nawet jeśli ktoś nie przepada za tego typu rozrywką, tutaj po prostu warto prześledzić tę historię (nie jest długa), warto zatopić się w okolice Red Creek Valley, poznać prawdę o zniknięciu chłopca, po prostu dać się ponieść opowieści. Przecież wiele więcej gra od nas nie wymaga.



No trains had been through here for a long time. That was part of a pattern. Large pieces of this country were thrown away, doomed to become, and then remain, the worst versions of themselves. Beneath all that rot, dark things grow.




sobota, 11 lipca 2015

"Marsjanin" atakuje!

Autor: Andy Weir
Tytuł: Marsjanin
Tytuł oryginału: The Martian
Tłumaczenie: Marcin Ring
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
Wydawca: Akurat

Dobra, jestem w szoku. Byłam pewna, że już pisałam o Marsjaninie – tymczasem przejrzałam ostatnie notki, użyłam wyszukiwarki – i nic. Najwyraźniej o tej książce tylko rozmawiałam z Siem. Ale już nadrabiam te braki.

Żeby od początku była jasność: jestem tą książką zachwycona, urzekła mnie, czytało mi się świetnie i ją uwielbiam. Wiem, że opinie na jej temat są mocno różne. Kiedy wspominałam komuś, że właśnie to czytam i że cholernie wciąga, słyszałam „Próbowałam to czytać… znudziło mnie” albo „Marsjanin…? Ale ta książka… no… nie jest dobra”. Nie wiem, jakimi kryteriami kierują się osoby w moim otoczeniu, kiedy oceniają książki. Nie wnikam. Nie interesuje mnie to. Ja piszczę z radości na samo wspomnienie Marsjanina i już.

To znaczy owszem: wierzę, że na początku można podchodzić do powieści nieufnie. Sama przez krótki czas wahałam się, czy to ma szansę mi się spodobać, no bo ten dziennik… zastanawiałam się, czy cała książka jest takim dziennikiem? Czy ta forma mnie nie znudzi? A ta narracja, przecież najzupełniej potoczna, nie będzie mi działała na nerwy? Ale okazało się, że wszelkie obawy były płonne.
Po pierwsze, dziennik głównego bohatera, Marka Watneya, zdecydowanie się nie nudzi ani nie irytuje. Tak, jest potoczny język, ale wystarczy chwila, by uświadomić sobie, że to jest akurat w tym przypadku bardzo usprawiedliwione – czytamy wszak bieżącą relację inżyniera uwięzionego na obcej planecie, a nie żadne literackie opracowanie tych wydarzeń. Co więcej, szybko okazuje się, że Mark to sympatyczny i obrotny gość, któremu nie brakuje ani inteligencji, ani poczucia humoru, co stanowi doskonałe połączenie, by spokojnie oddać mu głos. Gdyby jednak ktoś nadal miał wątpliwości, to wszak książka nie składa się wyłącznie z relacji Marsjanina: mamy też wątki rozgrywające się na Ziemi, a nawet na Hermesie, na pokładzie którego reszta załogi wraca na rodzimą planetę. I te części mają wyraźnie inny styl (no, począwszy od tego, że narrator jest trzecioosobowy).
Fajnym zabiegiem jest też niesilenie się na wtłaczanie pewnych opisów zdarzeń w relację Marka, co mogłoby być karkołomne (mowa bowiem o scenach, które nie miały świadków – albo świadek był mocno niedysponowany), a po prostu wrzucenie ich jako krótkich trzecioosobowych wstawek między wpisy w dzienniku tytułowego Marsjanina.

Główny ciężar powieści spoczywa, oczywiście, na barkach Watneya. Ten znosi to dzielnie, zapewniając czytelnikowi całkiem sporo śmiechu i jednocześnie uświadamiając od czasu do czasu, że hej, to wcale nie jest żadna wesoła wycieczka, tylko walka o życie na zupełnie obcym, pustym, martwym globie. I są momenty, w których do czytelnika dociera ten kontrast, robiąc faktycznie dość duże wrażenie. No bo wiecie: nawet na Ziemi jeśli ktoś gdzieś zaginie, jest groźnie, trzeba się wykosztować na ekspedycję ratunkową, pogoda może w akcji przeszkodzić, ratownicy mogą nie zdążyć i tak dalej. A tutaj mamy coś takiego na niewyobrażalnie większą skalę, z jaką do tej pory żaden człowiek nie miał do czynienia. Ekspedycja ratunkowa oznacza wystrzelenie rakiety, co tak naprawdę wymaga lat przygotowań. Ale Mark patrzy na to wszystko w cudowny sposób („Nie chcę wyjść na aroganckiego, ale jestem najlepszym botanikiem na planecie” albo „W jeden sol przejeżdżam średnio dziewięćdziesiąt kilometrów, ale przybliżam się do Schiaparellego tylko o trzydzieści siedem kilometrów, ponieważ Pitagoras to kutas”).
Można by zapytać, co takiego ciekawego może być w relacji gościa, który siedzi na czerwonej pustyni i czeka na odsiecz. No więc cóż: wszystko jest ciekawe. Po pierwsze, sam świat – opisywany oszczędnie, ale dość sugestywnie, by poczuć pustkę i samotność Marsa. Po drugie, element – że tak go nazwę – verne’owski, który ktoś mógłby określić jako technobełkot. Jak wspomniałam, Mark jest inżynierem. Jak łatwo się też domyślić, skoro mimo obecności na Marsie wciąż żyje, na pewno coś tam majstruje, żeby przedłużyć ten stan. Majstruje nawet całkiem dużo w zasadzie nieustannie. Jest ciągle w ruchu, a to naprawia, a to psuje, hoduje (jest też botanikiem), jeździ po planecie, odkrywa. Każde z tych działań mamy opisane w dzienniku. Jest to zresztą całkiem logiczne: od tego jest dziennik, żeby zdawać w nim relację, prawda? Pewne rzeczy też planuje w dzienniku, co przypomina trochę takie myślenie na głos i też jest zupełnie wiarygodne, bo przecież znane z życia. Przez to wiarygodne osadzenie w tekście, cały ten technobełkot nie razi jako risercz autora, a wręcz przeciwnie: wciąga. Napisany jest prosto i przystępnie, sprawia, że czytelnik wierzy w powodzenie kolejnych pomysłów Marka. Wszystko wydaje się takie oczywiste – i właśnie tu mi wchodzi Verne z Tajemniczą Wyspą. Tylko że tam mieliśmy bohaterów, którzy z piasku, dwóch kamieni i wygiętej blachy zrobili hutę szkła, a tutaj nasz protagonista majstruje na ten przykład wodę za pomocą prostej zmiany namiotu w bombę („Na końcu powstanie mnóstwo H2O, ale będę zbyt martwy, żeby to docenić”). W obu jednak przypadkach wszystko jest krok po kroku wyjaśnione, spójne i logiczne, a czytelnik myśli sobie, że ej, to faktycznie jest oczywiste, wystarczy ruszyć głową.
Jednocześnie w książce jest… no, po prostu bardzo dużo amerykańskiego filmu. Sam fakt, że dla jednego faceta, który utknął na Marsie, tak naprawdę jednoczy się cały świat i wszyscy stają na rzęsach, buląc grube miliony dolarów na realizację ratunku, mocno zalatuje solidnym kawałkiem kina zza oceanu. Mamy też klasyczne sceny, jak to ludzie siedzą przed telewizorami i w napięciu obserwują start rakiety. Mamy ludzi w NASA, którzy klepią się po plecach i wiwatują, wyrzucając w górę papiery, a czasem wręcz przeciwnie, są smutni i takie tam. Armageddon? Dzień Niepodległości? Cokolwiek? Ale to wszystko jakoś nie drażni – może dzięki ogólnemu klimatowi powieści, który każe mi tak naprawdę nie traktować tego poważnie. Bo gdybym zechciała podejść do tego na serio, to owszem: łapałabym na te sceny berserka.

SPOILER ALERT - BO NIE MOGŁAM SIĘ POWSTRZYMAĆ


No i im bardziej zbliżałam się do końca, tym bardziej panikowałam. Bo się zwyczajnie bałam o Marka. Wiedziałam, że jeśli po tylu perypetiach i tylu miesiącach walki o każdy kolejny dzień autor mi go zabije, to ja chyba pojadę i zabiję autora. Ale odetchnęłam. Odetchnęłam tym mocniej, że darowano nam rozmemłania w końcówce – powrotu na Ziemię i wszystkich możliwych rzeczy, które mogłyby się wtedy dziać, a które, co tu kryć, nie są zbyt fascynujące dla postronnego obserwatora. Powieść kończy się w doskonałym momencie, kiedy wiemy, że już po wszystkim, już jest dobrze, Mark wraca do domu, możemy zostawić go pod opieką kolegów z Hermesa.


KONIEC SPOILERA

Marsjanin po prostu wciąga. A jak już wciągnie, to doskonale bawi, od czasu do czasu pozwalając uświadomić sobie, że w sytuacji nie ma nic a nic śmiesznego. Powiem jeszcze tak: czytając zaznaczałam sobie fajne czy zabawne cytaty. W którymś momencie złapałam się na tym, że zaznaczam co drugi akapit i uznałam, że chyba w tym przypadku ta praktyka nie ma większego sensu, bo ostatecznie będę miała całą książkę zaznaczoną. Myślę, że to o czymś świadczy.
Nie przeczę, że trochę sobie ostrzę zęby na ekranizację. I się jej boję. Bo nie wiem, czy Matt Damon to udźwignie. Nie wiem, co zrobią z całą narracją Marka w filmie. Nie wyobrażam sobie wycięcia tego i zrobienia całości na poważnie. Byłoby to zniszczeniem cennej specyfiki tego tytułu. Zobaczymy.




[12:04] JPL: Sprowadzamy botaników, żeby zadali dodatkowe pytania i sprawdzili twoją pracę. Stawka toczy się o twoje życie, więc wolimy się upewnić. Sol 900. to wspaniałe wieści. Da to nam dużo więcej czasu na przygotowanie misji z zaopatrzeniem. Proszę, uważaj na swój język. Wszystko, co napiszesz, nadajemy na żywo na cały świat.

[12:15] WATNEY: Patrzcie! Cycki! ==» (.Y.)

piątek, 10 lipca 2015

"Błąd warunkowania", czyli jaki kraj, tacy X-Meni

Autor: Anna Nieznaj
Tytuł: Błąd warunkowania
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations

Mam ogromny kłopot z tym, żeby w ogóle zacząć mówić o Błędzie warunkowania. Obawiam się, że jakkolwiek nie spróbuję, komuś zrobię krzywdę: wydawnictwu bądź autorce. Zacznę więc od internetów – wtedy odpowiedzialność się rozmyje i będzie po sprawie. Taki ze mnie geniusz zła.
Na Błąd warunkowania skusiłam się po przeczytaniu paru opinii różnych ludzi, umieszczonych (opinii, nie ludzi) na stronie wydawnictwa. Że niedaleka przyszłość, genetycznie modyfikowani agenci, cyberpunk i jeszcze ponoć przekonujący, pełnokrwiści bohaterowie. Zaczęłam więc radośnie czytać, może nie od razu „pełna jak najlepszych przeczuć”, no ale przynajmniej spokojna o najbliższe kilka dni.
Bardzo szybko dotarło do mnie, że coś tu jest nie halo. I nie chodzi tylko o to, że miałam wrażenie, jakby bohaterowie byli głupimi gówniarzami bawiącymi się w wojnę, której jakoś tak jednak nigdy na oczy nie widzieli. Sęk w tym, że sposób prezentowania postaci i język narracji bardzo silnie kojarzyły mi się z opkami blogaskowymi.

To, co nasunęło się przede wszystkim, to permanentny costume porn. I ja rozumiem, że czasem to fajne, ale wiecie no: tam, gdzie są faktycznie kostiumy – w tekstach historycznych, fantasy, ewentualnie sci-fi tak odległym od naszej rzeczywistości, że ciuchy są jakkolwiek ciekawym elementem. Bohaterów Błędu warunkowania to nie dotyczy. Z jakiegoś jednak powodu czytelnik jest raczony bardzo, bardzo dokładnymi opisami tych ubrań. Opisami, które wybijają z rytmu i odwracają uwagę od tego, co jest naprawdę ważne w scenie. I mi się to kojarzy z blogaskowym „ubrała koszulkę na ramiączka i spodnie rurki, po czym zeszła na śniadanie” (w gruncie rzeczy mamy niemal kalkę tej sceny: „W sali śniadaniowej zjawiła się wypoczęta i świeżutka, przebrana w czarną koszulkę z nadrukiem swojego ulubionego zespołu i pseudowojskowe bojówki w maskującą panterkę”). W ogóle narrator ma wyraźną słabość do koszulek z nadrukami i bojówek, bo te pojawiają się najczęściej. Miałam wrażenie, że właściwie nie liczy się żadna tam akcja czy emocjonalne problemy postaci, a stylówa. Jeśli jakiś koleś miał długie włosy, to dowiedziałam się o tym cztery razy z podkreśleniem, że były związane w kucyk. Jeśli przypadkiem założył inną koszulkę – narrator również nie omieszkał mnie o tym powiadomić, bo, prawda, to jest super istotne, że wcześniej miał tańczącego kościotrupa, a potem pentagram. Jak żyć bez tej wiedzy, jak żyć?
Jeśli dołożyć do tego fakt, że bohaterka na przykład miała flashbacki i że pojawiła się fraza (w ten dokładnie sposób zapisana) dżizas faken krajst, czy bohaterowie na plaży spotkali „lasencję” – wszystko to dobre w rozmowie ze znajomymi, ale cokolwiek żenujące w moim odczuciu w narracji literackiej – doszłam do przekonania, że autorka po prostu ma jakoś pod dwudziestkę i koleżanki z bloga jej powiedziały, że świetnie pisze i niech się wyda. Tu wychodzi oczywiście moja ignorancja, bo nazwisko autorki nic mi nie mówiło – po sprawdzeniu faktów uświadomiłam sobie, że sytuacja wygląda zupełnie inaczej: powieść została po prostu źle stargetowana. Chciałam przeczytać sci-fi, a dostałam historyjkę young adult. I przypuszczam, że nastoletni czytelnik mógłby być dziko i szaleńczo zafascynowany. Bah, może nawet nie nastoletni, ale taki dwudziestolatek. Nie przeszkadzałby mu język ani ciągłe przypominanie, co kto miał na sobie. Nie raziłoby może, że bohaterowie podczas misji na Bliskim Wschodzie łoją colę, bo najwyraźniej bardzo lubią być odwodnieni czy coś, nie wiem. I może przy okazji by się doedukował, bo narrator na przykład zaraz po użyciu sformułowania „wypluwka sowy” nie omieszkał wyjaśnić, czym owa wypluwka jest. Bawiłoby cameo Tarji i nie miałby wrażenia, że jeśli Reade gapi się na Sanję i usiłuje ją wyrwać, to nie świadczy o tym, że ma klasę, a najwyżej że lubi dużo młodsze.
Jak o bawieniu mowa: rozbawiła mnie scena, kiedy po wielkiej akcji, mordobiciu, pościgu i tak dalej, dokładnie w chwili, w której wszystko się uspokoiło, rozległ się łoskot śmigłowców i nadleciało z odsieczą wojsko – tak bardzo amerykańskie filmy. Przy czym to nie jest ani zarzut, ani wręcz przeciwnie – ot, po prostu amerykańskie filmy. Też widziałam setki takich scen, więc po prostu sobie przy tym parsknęłam.

W ogóle jeśli chodzi o bohaterów, to mam mieszane uczucia. Po pierwsze, sam pomysł na ludzi-kotów: nie jest zły. To znaczy nie jest (bardzo subiektywnie i de gustibusowo dla mnie) specjalnie porywający, ale w porządku. Bardzo mi się spodobała wzmianka o tym, że mutacja ma lepsze i gorsze strony, a do tych drugich należy zwiększona potrzeba snu. To miało potencjał. Ale mam wrażenie, że w którymś momencie autorka w sumie o tej senności zapomniała, bo o ile na początku ten problem jest obecny w tekście, o tyle z czasem to się gdzieś rozmywa, bohaterowie są na nogach wiele, wiele godzin i nic im się z tego powodu nie dzieje. Szkoda. Zresztą to nie jedyny zmarnowany potencjał, bo kolejna rzecz dotyczy pozycji Kotów w społeczeństwie – raz czy dwa przewija się kwestia jakichś zamieszek czy czegoś, ale tak naprawdę nie ma w powieści solidnie postawionego problemu akceptacji mutantów przez ludzi. Wiem, wiem, na co to komu, X-Meni eksploatują ten temat chyba dostatecznie mocno. Ale po prostu w Błędzie… znajduję sugestie tego, że gdzieś w tle ten problem jest i mógłby być ciekawy, gdyby go trochę mocniej wyeksponować.
Po drugie zaś, ta ich „pełnokrwistość”: no cóż. Widać, że oni wszyscy mają być jacyś. Rzeczywiście mają pewne wyróżniające cechy: wiarę, sposób bycia i tak dalej. Szkoda tylko, że te cechy nie mają większego znaczenia w ostatecznym rozrachunku. Majka jest katoliczką, ale w sumie nic z tego nie wynika, bo i tak bez szemrania wykonuje polecenia, które stoją w sprzeczności z jej religią. Szkoda, bo mogłoby być fajne wskazanie na to, że nie jest jej łatwo godzić jedno z drugim. No i nie widzę żadnej różnicy między bohaterami z początku i końca powieści, mimo że ponoć minęło dziesięć lat. W ogóle nie czuję tego upływu czasu. Ogólnie ci bohaterowie po mnie spłynęli. Nie są gadającymi głowami, ale też nie zdołali mnie do siebie przekonać. Nie tak, że ich nie lubię – nie mam za co ich nie lubić – po prostu ich los był mi totalnie obojętny.
A to ciągnie za sobą kolejną konsekwencję: wobec braku bohaterów, którymi mogłabym się przejmować, spływała po mnie również cała fabuła. Kompletnie nie chciało mi się śledzić intrygi, a książka w gruncie rzeczy mnie znudziła. Za wyjątkiem końcówki, która mnie szczerze i serdecznie zirytowała. Bo nigdzie, ale to nigdzie nie miałam wcześniej informacji, że to jest pierwszy tom i szczerze liczyłam na to, że jednak dwa wątki w końcu się ze sobą jakoś połączą. A facet Majki, do którego co jakiś czas wracaliśmy jak do cholernej wiszącej strzelby, będzie miał jakiekolwiek znaczenie. Tymczasem zostałam z niczym i wiem już, jak czuli się ludzie, którzy betowali moje ostatnie NaNo i się na mnie wściekali, że pod koniec pokazałam im wielkiego faka, budując jakąś historię przez dwieście stron, a potem jej nie pointując.
Na szczęście przez ogólny brak zaangażowania nerw nie był aż tak wielki, a potencjalny drugi tom nijak mnie nie kusi.

Na plus muszę policzyć, że jest tam jakaś wizja, która ogólnie może kogoś zainteresować, po prostu nie mnie – jest pomysł na bohaterów. I są fajne opisy, tu nie można złego słowa powiedzieć. Pod warunkiem, że nie dotyczą bohaterów, to sceny są odmalowane ładnie i plastycznie, a co ma być dynamiczne, takie właśnie jest. No i, choć książka nie jest wolna od błędów, to z tego, co do tej pory przeczytałam od Genius Creations jest to najlepiej opracowana rzecz pod względem redakcyjno-korektorskim. No, pod koniec już chyba korektorowi się nie chciało.

Aha, taka uwaga do tego, że bohater miał buty podobne do kowbojek, tylko „bardziej męskie” i „mniej kiczowate”. Ugryźcie się.


Dziękuję za uwagę.
To pisałam ja, siedząca przy kompie w czarnej koszulce z krótkim rękawem, czarnej spódnicy do kostek i różowych laczkach.



[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.]


– Hej, Popović! – krzyknął z dołu Griffin. – Chodź tu na moment!

Sanja przechyliła się do tyłu, a potem – przytrzymując się poręczy – zrobiła przewrót w powietrzu i zeskoczyła lekko na posadzkę dwa piętra niżej. Najmłodszy z agentów aż ochnął, twarze pozostałych były niewzruszone, jednak Kotka złowiła ich zainteresowane spojrzenia. Zrobiło jej się głupio. Nie miała zamiaru się popisywać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...