wtorek, 30 czerwca 2015

O tym, jak czaruje Mistrz Haxerlin

Autor: Jacek Wróbel
Tytuł: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2015
Wydawca: Genius Creations

Każdy czasem miewa zły dzień, prawda? Miałam taki i ja nie tak dawno. A ponieważ nie lubię złych dni i nie lubię się pławić w złym humorze, szybko się zastanowiłam, jak mogę zmienić ten stan rzeczy. No i akurat w ręce wpadły mi Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina – książka, o której ze strzępów informacji wiedziałam tyle, że fantasy i że humorystyczne. No to odpaliłam kundelka, mając przy tym tylko jedną myśl: „Oby, …rrwa, było śmieszne”.
No i nie mam powodów do narzekania właściwie… No dobra, bez przesady. Zawsze mam powody do narzekania – i zresztą od tego zacznę, żeby później przejść do przyjemniejszych spraw – niemniej nie ma tych powodów wiele.

W pewnych miejscach da się zauważyć coś podobnego, co swego czasu widziałam w Teorii portali Martina Lechowicza: wtłaczanie żartów za wszelką cenę. Jakby autorowi uwłaczała sama koncepcja tego, że może być cała strona tekstu bez co najmniej trzech dowcipasów. Odnosiłam czasem wrażenie, że pewne żarty są niepotrzebne, wręcz wymuszone. Kwieciste porównania są w porządku, ale bez przesady – nie trzeba ich wrzucać przy dosłownie każdej nadarzającej się okazji. To samo dotyczy rozmaitych mrugnięć do czytelnika i znanej mu rzeczywistości – czasami te mrugnięcia przypominają trzaśnięcie przez łeb szpadlem z wygrawerowanym na stylisku napisem „PACZAJ, ALUZJA, MRUG MRUG”.
Druga uwaga: krótsze opowiadania są słabsze. Owszem, nadają się jako rozbudowany żart, ale niewiele więcej. Mam tu głównie na myśli tekst „Monopolista” – jedyne, co z niego zapamiętałam, to ogólne odczucie, że czegoś mi brakowało. Fabuły chociażby. Była niby jakaś pointa, ale nie na tyle mocna, żeby stanowiła siłę tego opowiadania. Dlatego nim skończyłam książkę, o „Monopoliście” zwyczajnie zapomniałam i teraz dopiero musiałam szukać tytułu, bo w głowie miałam tylko niejasne przeczucie, że gdzieś na początku był tekst, który uznałam za słaby.

A teraz wspomniane rzeczy przyjemniejsze:
Abstrahując od tych nazbyt topornych lub wymuszonych dowcipów, Cuda i Dziwy… są rzeczywiście pełne humoru. Oczywiście, nie jest to jakiś szczyt subtelności, ale jest po prostu zabawnie, a całość doskonale się sprawdza jako niewymagająca rozrywka na gorsze dni. Może nie śmiałam się nad tą książką do rozpuku, ale z całą pewnością byłam radośnie wyszczerzona. Tu i ówdzie wyłowiłam nawet jakieś fajne czy zaskakująco błyskotliwe refleksje, które co prawda nie zostawiły mi w mózgu głębokiej szramy, niemniej zaznaczyłam je sobie w książce zakładką.
Mimo starań, tu i ówdzie jednak zdarzały się fragmenty tekstu utrzymane w nieco innym tonie, smutniejszym bądź po prostu poważniejszym. I niniejszym stwierdzam: bardzo dobrze, że się zdarzały! Nie chodzi tylko o to, że dawały wytchnienie od lawiny humoru. W nich po prostu widać, że autor umie także w inne klimaty. Opis Kołczanu Wiary czy zakończenie „Groty Valdura” są fajne w zupełnie inny sposób niż większość zbiorku. I tu znów wrócę do Teorii portali, tym razem w ramach kontrastu: u Lechowicza był humor – i tylko humor. Humor nade wszystko. I w porządku, można lubić taką jazdę bez trzymanki. Cuda i Dziwy… pokazują zaś, że autor ma do zaoferowania coś więcej niż humor. I z tym właśnie wiążę duże nadzieje.
Ale zostawiając już kwestie klimatu i nastroju.

Bohaterowie – tadam, zawsze przecież muszę o bohaterach, prawda? No więc bohaterowie są w porządku. Nie zostali ze mną, kiedy skończyłam książkę, jak to się czasem zdarza (macham do HAL-a, Daniela R. Olivaw, Hrabiego Monte Christo, a także – żeby nie szukać daleko – Szulera Losu), ale podczas lektury ich po prostu lubiłam. Aleksander Werner, Kit, brat Gladius i Rozgwiazdka, Selladyn, a także sam tytułowy Haxerlin i wielu innych – byli zgrabnie zarysowani, bez problemu w nich uwierzyłam i poczułam sympatię. Bah, nawet raz czy dwa odczułam żal, kiedy nagle mi postać zniknęła ze sceny. No dobra, Moshito nie przypadł mi do gustu – konkretnie: miałam wrażenie, że jest no… obraźliwy w stosunku do orientu, krajów trzeciego świata i ogólnie stanowi drwinę z rzeczy, z których drwin nie lubię. Ale to chyba jedyny taki przypadek.
W ogóle Mistrzowi Haxerlinowi muszę poświęcić osobny akapit, bo praktycznie od pierwszego kopa z kimś mi się skojarzył. Bo wiecie: mag, który nie jest magiem, ale udaje. No mi się tu nasunął od razu Arivald Jacka Piekary. Przy okazji pisania o Ani słowa prawdy wspominałam, że Arivald mnie nieco rozczarował, bo spodziewałam się… no cóż, nie-maga, który jakoś sobie radzi, a dostałam kolesia, który w gruncie rzeczy był mocno, mocno przepakowany. Jacek Wróbel uniknął tej pułapki – Haxerlin jest poniekąd tym, na co liczyłam z Arivaldem. Naprawdę nie jest magiem. Naprawdę musi kombinować. I to jest w nim fajne.
Co więcej, opowiadania mają zaskakująco przyjemne fabułki – i „zaskakująco” jest tutaj całkiem adekwatnym słowem, bo autor najwyraźniej lubi zaskakiwać. Nie twierdzę, że zawsze kończyło się to powodzeniem, ale owszem, parę razy plot twisty atakowały mnie w najmniej spodziewanym momencie.
To wszystko zebrane do kupy sprawia, że Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina to naprawdę fajne czytadełko na złe dni. Nie zostawia kaca, nie skłania do głębokich przemyśleń, ale jest lekkie i przyjemne. I ja w sumie niczego więcej od tego zbiorku nie chciałam.

Ok, plus książka ma u mnie wielkiego plusa za zdanie: „Jestem kupcem, nie medykiem!” – no ale to już takie tam moje radosne skojarzenie i nie mam pojęcia, czy ten tekst pojawił się celowo, by je wywołać, czy po prostu tak wyszło.



[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu
Genius Creations.
]




– Brat Harold przygotował na obiad coś specjalnego – uśmiechnął się młody zakonnik. – Kaszę z mlekiem!
Kaszę z mlekiem serwowano codziennie. Brat Gladius był typem żartownisia.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Godzilla kontra... a nie, wróć. To tylko "Jurassic World"

Ponieważ chadzamy do kina średnio raz na pół roku, warto takie wyjście naprawdę w pełni wykorzystać. Tym bardziej, że ostatnie, zimowe wyjście nam nie wypaliło i na Hobbicie byłam w wersji bezUlvowej. Toteż skoro już zebraliśmy się, żeby zobaczyć na dużym ekranie Mad Max: Fury Road, postanowiliśmy od razu obejrzeć Jurassic World. W końcu to film o wielkich dinozaurach, nie? Gdybym go nie zobaczyła w kinie, żałowałabym jak dziesiątków innych niezobaczonych w kinie filmów.

Tak się złożyło, że trafiliśmy na seans 3D. I od tego może zacznę: sama nie wiem, może to problem kina (Cinema City Krewetka), a nie filmu. Ale wyglądało fatalnie. Raz, że w ogóle trójwymiar był moim zdaniem zbędny. Nakręcone z rozmachem sceny pokazujące wspaniałość parku potrafią przecież wyglądać porywająco w dwóch wymiarach. Dwa, że to 3D było jakieś kulawe. Ewidentnie widziałam kilka płaskich warstw, nałożonych na siebie. Jak gdzieś w początkach technologii 3D, gdzie film przypominał bardziej taką rozkładaną książeczkę dla dzieci. Pfuj.
Ale abstrahując od trzech wymiarów, w ogóle ze stroną wizualną coś nie grało. Przykładowo: scena, w której Gray (Ty Simpkins) otwiera drzwi na balkon i mamy widok na park: ten park był jakiś dziwacznie malutki. Szczególnie jezioro i most na samym przedzie, bo reszta ok., była daleko. Coś było schrzanione z perspektywą. I nie zgodzę się na postulat, że to ja mam schrzanione z oczami, bo nie ja jedna to zauważyłam. To wyglądało, jakby chłopiec z balkonu patrzył na makietę.

No ale powiedzmy, że to wina kina. Na pewno to była wina kina.

Jeśli idzie o sam film, to miałam od początku mieszane uczucia. Z jednej strony: c’mon, to Park Jurajski! Przecież nie można mieć niskich wymagań od filmu czepiającego się korzeniami jednego z lepszych dzieł Spielberga. Z drugiej strony zaś: to jest głupie. Ten film jest głupi u najgłębszych podstaw. No bo jak to tak? Nagle udajemy, że poprzednie trzy filmy nie istniały? Nagle ktoś gdzieś mówi „Hej, trzy razy próbowaliśmy bawić się w bogów i odtwarzać dinozaury, co zawsze kończyło się licznymi zgonami i za każdym razem przekonywaliśmy się, że nie powinniśmy tego więcej robić, bo mały człowieczek z siłami natury nie wygra… ha! Zróbmy to więc po raz czwarty, tylko z większym parkiem i większym, bardziej krwiożerczym dinozaurem! Co może pójść źle?” – serio? To znaczy dobra, ja wiem, że ludzie są idiotami i taki scenariusz pewnie byłby możliwy. Ale na pewno nie w tak krótkim czasie, to raz. A tymczasem Claire (Bryce Dallas Howard) wyraźnie mówi o tym, że dwadzieścia lat temu były pierwsze próby ożywiania dinozaurów, wskutek czego ludzie żyją z wielkimi gadami na co dzień i teraz dinozaury są tak atrakcyjne jak żyrafa w ZOO. Czyli jakby… film próbuje nam pokazać, że zaraz po – raczej jednoznacznej – poincie pierwszego Parku Jurajskiego jednak postanowiono otworzyć tę placówkę i wpuścić do niej ludzi. Tak. Czemu nie.
kadr z filmu
Po drugie, nawet jeśli faktycznie by to zrobiono, to naprawdę mam nie załamać rąk nad tym, jak wygląda system zabezpieczeń w tym parku? I to przecież po tym, kiedy wszyscy mogliśmy się przekonać, że dinozaury mogą czasem się wydostać za ogrodzenie. Tymczasem po przekroczeniu przez takiego zwierzaka jednej pancernej furtki nagle okazuje się, że ludzie są tylko wielką stołówką. No serio: mamy otyłego ciecia, który nie zauważył, że z termowizją jest coś nie halo. I później paru komandosów z giwerami (ale bez śmigłowców - bo co tam, że gdyby mieli ze dwa-trzy śmigłowce, film można by skończyć po dwudziestu minutach. Na litość Jeżusia, przecież polowali na piętnastometrowego bydlaka! Naprawdę byłoby im łatwiej ustrzelić go z powietrza niż pchać w dżunglę ludzi. Ba, z powietrza mieliby nawet tyle swobody, że mogliby go faszerować środkami usypiającymi do upadłego. Czemu ludzie w tym filmie nie mają mózgów?). I panią z głośnika, która uprzejmie upominała turystów, żeby się schowali, jak stado głodnych pterodaktyli leciało w stronę deptaka. No ale serio: jak niby oni mieli się schować? Jak mogliśmy się przekonać, przeszklona restauracja nie była najlepszym schronieniem. Ach, no i te bańki, w których turyści jeździli między gadami – nie dało się ich jakoś zdalnie zawrócić? Zero automatyki, zwiedzający sam sobie wybiera, dokąd pojedzie? A cała wielka ewakuacja polega na tym, że miła pani poprosi ludzi, żeby oni się ewakuowali, a oni grzecznie pojadą do domu? WTF? Filmie, czy ty w ogóle znasz ludzi? Ja się dziwię, że koniec końców do lasu wjechali tylko nasi młodociani bohaterowie. Na moje oko, to połowa turystów by olała alarm. No wiecie: „Zapłaciłem, to będę zwiedzał, aż skisnę! Nie będą mi tu jakichś ewakuacji-sracji zarządzać!”.
A tak naprawdę zmierzam do tego, że film mógłby spróbować być odrobinę mniej głupi, biorąc pod uwagę, że ludzie pamiętają przecież poprzednie produkcje z tej serii. I skoro widz jest w stanie czegoś się nauczyć na błędach bohaterów, jest bardzo słabym motywem, że postaci w najnowszym filmie tego nie potrafią.

Chciałabym powiedzieć, że bohaterowie bronią tej produkcji. Ale nie. Oni wszyscy są tak okropnie wkurzający. Najpierw dostajemy matkę chłopców – Karen (Judy Green), która kurna smarka i płacze siostrze przez telefon, że nie będzie rodzinnych wczasów. Mowa o matce, która – przypomnę – opchnęła siostrze dzieciaki na tydzień. O co jej w ogóle chodziło? Ja tego po prostu nie skumałam. Ta kobieta była jakaś dziwna i jeśli faktycznie rozwodziła się z mężem, to trzy razy „hura!” na cześć męża, który wreszcie będzie miał normalne życie.
Sama Claire była… no, była. Dość typowa, dość nieciekawa, zaczęła od oziębłej, eleganckiej karierowiczki (każda elegancka kobieta na odpowiedzialnym stanowisku to zimna suka, prawda), skończyła ratując świat i takie tam, upaprana w błocie. Ale w szpilkach. No dobra, nic ciekawego, nic nowego, whatever. To, co mi w jej przypadku przeszkadzało, to fakt, że miałam przez nią momentami wrażenie, że oglądam dwugodzinny spot „Nie zdążyłam zostać mamą”. Okropnie nachalne potępienie wyboru kobiety, która postawiła na karierę i rozwój osobisty, a nie na dzieci. Obrzydliwość.
Jak już zaczęłam o paskudnych i nachalnych wątkach umoralniających, to jeszcze dorzucę do tego chłopców – wspomnianego już Graya i Zacha (Nick Robinson). Ci z kolei dobijali mnie rzewliwymi momentami z cyklu „jesteśmy braćmi na dobre i na złe”. To znaczy dobra, ja rozumiem pokazanie więzi między rodzeństwem. Fajnie. Ale nie przesadzajmy, dobrze? Zwłaszcza że w ogóle nastolatek pociskający takimi mdłymi tekstami jest dość niewiarygodny, no ale mniejsza, powiedzmy, że w ekstremalnej sytuacji wyłuskał z siebie całe pokłady wrażliwości.
No, jest oczywiście Owen (Chris Pratt), który… no, dla mnie to w sumie Star Lord, tylko tym razem nie obija się po kosmosach, tylko tresuje raptory. Ale jako postać jest do bólu wtórny i nieciekawy, a jego jedyny atut to fakt, że generalnie jest facetem ze wszech miar estetycznym.
Mamy jeszcze, oczywiście, różnych tam głupich i złych. Głupim jest właściciel parku, Masrani (Irrfan Khan – aye, naprawdę nazywa się Khan) – nie ma w sumie pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, a ja nie mam pojęcia, o co jemu chodzi. Z jednej strony film pokazywał go jako idealistę, który chce dobra zwierząt i ludzi i chce nieść jakieś przesłanie. Z drugiej, kiedy pojawiła się opcja, że może trzeba strzelać do Godzilli Indominusa Rexa z ostrej amunicji, wyskoczył z kosztami. Więc ja nie wiem, czy to w końcu naiwny głupek, czy jednak wyrachowany materialista. Wszystko jedno, bo i tak jest tylko kolejną postacią do zjedzenia.
Prawdziwymi złymi byli Vic (Vincent D’Onofrio) oraz Wu (BD Wong) – źli, paskudni, babrali się w genach i… Jeżusiu, jakimi byli kretynami. Tworzą nowy gatunek dinozaura, tak? Łączą geny różnych zwierząt, tak? I pierwszy problem z brzegu: Wu sobie łączy co chce z czym chce, a jego przełożeni nie mają pojęcia, co z czym i dlaczego. Bo tajemnica. No brawo. Ale żeby było zabawniej, okazuje się, że sam Wu też nie ma pojęcia, co zrobił. Kiedy dowiaduje się o kolejnych umiejkach, jakie zapewnił Indominusowi, wygląda na szczerze zaskoczonego. Ejże, chłopie – czy to nie ty masz być tym mądrym?
Z taką bandą niekompetentnych ciućmoków, to nic dziwnego, że całe przedsięwzięcie było skazane na porażkę. Ale, żeby było zabawniej, koniec końców okazuje się, że Vic miał wcale niezły plan z tym, żeby raptory polowały na Indominusa. Przecież gdyby nie te maluchy, film skończyłby się zgoła inaczej. Owszem, nie wszystko poszło tak jak miało (bo antagoniści byli idiotami), ale pomysł był naprawdę dobry.

Ale żeby nie było, że tylko narzekam!
Po pierwsze, kiedy na początku filmu usłyszałam tę charakterystyczną muzykę z Jurassic Park, zrobiło mi się jakoś tak ciepło na serduszku. Za tę muzykę jestem w stanie tak naprawdę wiele wybaczyć filmowi.
Po drugie, rehabilitowali T-Rexa. Uwielbiam ich za to. Właściwie z filmu można by wyciąć ostatni kwadrans i zapętlić – byłoby ciekawsze i fajniejsze. Był T-Rex! T-Rex forever!
Po trzecie, Murzyn przeżył. Wow. Nie ukrywam, zaskoczyło mnie to.



– Can we stay with you?
– I am never leaving you again!

– No, no, him. We mean him.

niedziela, 21 czerwca 2015

Szalejąc po pustyni

Serię Mad Max – jak pewnie każdy – zawsze całkiem nieźle znałam. To znaczy: wiedziałam, że młody i piękny Gibson, że pustynia i Tina Turner. Tyle tylko, że prawdę mówiąc nie miałam kompletnie pewności, czy ja te filmy naprawdę widziałam, czy może to było jak z Pulp Fiction: rozpoznawałam w ciemno soundtrack wiele lat przed tym, jak faktycznie obejrzałam film. Żeby nie żyć w niepewności, nim poszłam na Fury Road, obejrzałam cięgiem wszystkie poprzednie części.

Przede wszystkim, ogromnie zaskoczył mnie pierwszy z filmów. Niestety, było to zaskoczenie na minus. Nie chodzi nawet o to, że nie poginali po pustyni dziwnymi bolidami – wszak nie byłby to pierwszy z tytułów, gdzie ludzie kojarzą raczej klimat sequeli niż pierwowzoru (patrz: Rambo). Sęk w tym, że pierwszy Mad Max, z 1979 r., jest zwyczajnie nudny. I ma tytuł od czapy. Max przewija się gdzieś w tle i ani trochę nie przykuwa uwagi widza. Dla mnie przede wszystkim był tam Goose (Steve Bisley) – to o nim można prędzej powiedzieć, że był szalony. Tymczasem on chyba miał być tylko takim sidekickiem Maxa. Bo to Maxa nabudowali na samym początku, kiedy przez pierwszy kwadrans filmu widzieliśmy ciemne okulary Maxa, buty Maxa, rękawiczkę Maxa, tył głowy itp. No to widz się szykuje, że jak już zobaczy Maxa w całości, to będzie wrażenie jak przy kurde Godzilli. A tymczasem… lol nope. Tytułowy bohater najpierw jest na tak odległym planie, że ledwo go widać, a jak w końcu wychodzi na plan pierwszy, to jest jeszcze gorzej, bo śmiertelnie nudno. No wiecie: nie spodziewałam się cudów, ale żeby się nudzić na Mad Maksie? Równie dobrze można by się nudzić na filmie o ludziach zamkniętych w parku z wielkimi dinozaurami- oh wait. Ale o tym innym razem.
Nie potrafię w żaden sposób uzasadnić, jakim cudem Mel Gibson wypłynął na tej roli. Serio. Moim zdaniem równie dobrze Maxa mogłaby zagrać lampa.

A potem robi się coraz dziwniej, kiedy w 1981 r. dostajemy Mad Max: The Road Warrior. Chodzi mi tu o wciśnięcie między filmy zagłady nuklearnej. Gryzie mnie to. Niby George Miller zachował, a nawet podkręcił złomiastą, zdezelowaną estetykę z jedynki, niemniej czuję Wojownika Szos jako zupełnie oddzielny film, który zupełnie przypadkiem ma podobny tytuł. Max z dwójki nie ma właściwie nic wspólnego z policjantem z jedynki. Ot, jakieś niby wspomnienia, które po prawdzie nie są filmowi do niczego potrzebne, bo bohater w żaden sposób się z nimi nie mierzy, a ta przeszłość sprzed katastrofy nie ma nic wspólnego z bieżącymi wydarzeniami. A tak naprawdę do pociągnięcia pierwszej części nie trzeba było sięgać po atomówki. Mad Max pokazywał świat na krawędzi – świat, który przestał iść naprzód, a raczej padł na kolana i jeszcze jakoś niemrawo pełznie. Swobodnie można było kontynuować serię w tym samym stylu, coraz niżej i dalej, stopniowo. Bez tego nagłego skoku w pustynię.
A jednak, jeśli nie oceniam jej jako kontynuacji, a po prostu jako samodzielny film, dwójka wydaje mi się o niebo lepsza od jedynki (co, prawdę mówiąc, nie jest szczególnie dużym osiągnięciem). I nie chodzi o to, że yay, wreszcie mamy pustynię i wszystko jest jak należy. Pierwszy Mad Max mógł być naprawdę świetny, po prostu zabrakło chociażby bohaterów, którzy by go pociągnęli. Nie za bardzo wiadomo, o kim to jest. W The Road Warrior mamy już jakiś wyraźny konflikt i dużo bardziej wyraziste postaci. Owszem, jest nieco naiwny podział na dobrych i złych, który był bardziej zatarty w jedynce, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Dostaliśmy dużo bardziej komiksową konwencję niż w pierwszej części, wszystko jest bardziej efekciarskie i przerysowane, więc i podziały kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Oba filmy jednak mają przynajmniej jedną wspólną cechę: wizerunek złoczyńców. To są tak bardzo antagoniści lat osiemdziesiątych: tacy, których czas bezlitośnie pokonał. Antagoniści, którzy dziś wzbudzają tylko śmiech i facepalma, bo nie może być mowy o szokowaniu czy strachu. Czy to mowa o Obrzynaczu (Hugh Keays-Byrne) z jedynki, czy o Weza (Vernon Wells) z dwójki. Przepraszam, ale nie potrafię traktować poważnie antagonisty, który świeci gołymi pośladami, no. Taka ze mnie konserwa.

kadr z filmu: Mad Max: Beyond Thunderdome
(uśmiech tego kolesia w durszlaku był co najmniej
niepokojący)
Kiedy wchodzimy w temat części trzeciej, Beyond Thunderdome, to się zmienia. Entity (Tina Turner) jest inteligentna i niebezpieczna. Nie jest też taka do końca zła. Nie pasuje do wcześniejszych antagonistów i więcej ma wspólnego raczej z tymi z najnowszej części cyklu.
Tym razem widz nie dostaje żadnego przeskoku w świecie i czasie, wciąż tkwimy na tej samej pustyni co ostatnio – ale tutaj najsilniej narosły we mnie wątpliwości podczas oglądania. Bo tak na zdrowy rozum: seria zaczyna od pokazania nam dwudziesto-powiedzmy-pięcioletniego policjanta. Potem wielkie KABOOM!, dajmy na to, że w filmie mija więcej czasu niż za kamerą – powiedzmy, że z dziesięć lat. Bo przecież świat ma już za sobą fazę zimy nuklearnej. Dobra, niech będzie, że dziesięć lat. W trójce dorzućmy jeszcze parę lat, ale przecież nie za wiele, skoro tytułowy bohater wciąż jest piękny i młody. A co tam, niech będzie, że minęło piętnaście lat od pierwszej części. Zupełnie nie kupuję tego, jak głęboko siedzą już w tym nowym, pustynnym świecie wszyscy ludzie. Choćby Nix (Helen Buday) – ma ponad dwie dychy na karku, kiedy opowiada dzieciom o kapitanie Walkerze. Jakim cudem tak bardzo nie ogarnia choćby idei miast. Zakładam, że początek dzieciństwa spędziła w takim miejscu. I zupełnie bym się tego nie czepiała, bo przecież film nie mówi nam, ile lat dokładnie minęło, gdyby nie sam Max. Wyżej nerek nie podskoczymy, gościu po prostu jest za młody, żeby to wszystko miało sens. To kolejny powód, dla których z serii Mad Max należałoby wywalić pierwszą część, jako coś oddzielnego, jakąś próbkę, która do niczego nie jest potrzebna.

I tutaj wreszcie mogę przejść do ostatniego filmu z cyklu, czyli Fury Road.
Stwierdzam: to absolutnie najlepszy z Mad Maxów. Po prostu. Myślę, że reżyser wreszcie pokazał to, co chciał pokazać od samego początku: upadek ludzkości i szaleństwo. Wreszcie dostajemy obłęd, choć nie tkwi on w tytułowym bohaterze. Nie wiem: może przez te lata Miller sam poczynił jakieś postępy w sztuce, może to, czego mu brakowało, to budżet. A może to kwestia mojego punktu widzenia i faktu, że poprzednie części jednak mocno się postarzały (choćby wspomniani antagoniści).
Idąc do kina, przede wszystkim obawiałam się, że będzie mi przeszkadzał odtwórca głównej roli. Człowiek jest już tak przyzwyczajony, że Mad Max = Mel Gibson, że trudno mi było wyobrazić sobie inną opcję. Tutaj bohatera tytułowego gra Tom Hardy i… cóż, było mi wszystko jedno. Naprawdę. Okazuje się, że Max jest postacią tak szalenie bez wyrazu, że może go wciąż grać ta sama stara lampa, a można ją podmienić na doniczkę i wciąż będzie tak samo whatever. Hardy dał radę. Po prostu.
Ale tym razem George Miller wrócił trochę do tego, co było w jedynce: Max jest gdzieś obok. To nie jest film o nim, tylko o innych – w tym przypadku o Cesarzowej Furiosie (Charlize Theron). Żon nie liczę, bo bądźmy szczerzy: one są bagażem. Pakietem Dam w Opresji, które trzeba ocalić, nawet jeśli któraś czasem pokaże jakieś talenty. Istotnym bohaterem jest też Nux (Nicholas Hoult), zresztą to moja całkowicie ulubiona postać.
Swoją drogą, sporo czytałam w internetach opinii, jak to Fury Road wygrywa tym, że ma świetną postać kobiecą, że Furiosa to normalnie czysty feminizm i jaki to dobry film dzięki temu. Jakby to… nope, nie widzę tego. Tak, Furiosa jest dobra. To fajna bohaterka, choć spotykałam fajniejszych. Aye, przy okazji jest kobietą – to się czasem zdarza. Nie potrafię na nią spojrzeć w odwrotnej kolejności – czyli głównie jako na kobietę, potem jako na postać. Przepraszam, moim defektem jest to, że widząc człowieka, widzę człowieka – płeć idzie w następnej kolejności. Tym bardziej, że tutaj ta jej płeć nie miała większego znaczenia dla rozwoju fabuły.
Zresztą, to mi się akurat podoba we wszystkich Mad Maksach. Ten najnowszy nie jest mniej ani bardziej feministyczny od poprzednich. Kobiety w tej serii są przede wszystkim ludźmi i tak ich postrzegam: jako pełnoprawnych bohaterów, którzy nie są tworzeni wyłącznie pod płeć. Wspomniana już Entity – wspaniała kobieta, silna i niebezpieczna. A staruszka z jedynki? A wszystkie kobiety-obrończynie osady z dwójki? W moim odczuciu to jest najbardziej feministyczna rzecz, jaką można zrobić: sprawić, że postać kobieca jest… no, po prostu postacią, a nie nośnikiem manifestów, płciowości itp.

kadr z filmu: Mad Max: Fury Road
Wracając do Fury Road.
Podobają mi się ukłony w stronę części poprzednich. Mam tu na myśli pozytywkę (choć spodziewałam się, że będzie to jakoś rozwinięte, nie wiem – dziewczyna jest córką dzikiego dzieciaka czy coś?), ale też Wiecznego Joe (i tu znów Hugh Keays-Byrne). Właściwie nie poznaliśmy nigdy prawdziwego imienia Obrzynacza, więc kto go tam wie? Może to ponowne spotkanie (oj cicho, że niby jak po nim przejechała ciężarówka, to nie mógł tego przeżyć?). Lubię tak w każdym razie myśleć. To dodaje smaczku filmowi.
Uwielbiam Trepy. Pomijając już to, że ciągle mnie nurtuje, czy ich wygląd nie był odrobinę wzorowany na młodocianym szamanie z wioski dzieci z Pod Kopułą Gromu, to mam wrażenie, że w nich wreszcie Miller zdołał oddać to, co próbował od samego początku: szaleństwo. W końcu widz dostał prawdziwy obłęd, fanatyzm w wydaniu, który może zarówno niepokoić jak i wzruszać. Tak, bo mnie na przykład totalnie wzruszyła rozmowa Nuxa z Joem, kiedy Nux został Wybrańcem i otrzymał obietnicę wprowadzenia do Valhalli. Bo on w to wierzył tak bardzo. Był tak bardzo zaangażowany – oni wszyscy byli. Hasło „Podziw!” zupełnie mnie rozwaliło – i uświadomiłam sobie, że, biorąc pod uwagę realia, ja zupełnie rozumiem Trepów. I oni są po prostu wspaniali. Nux był pechowcem, próbował zginąć w chwale kilka razy i ciągle nie wychodziło – ale próbował nadal. Nie rezygnował. Dlatego jeszcze bardziej niż w przypadku innych Trepów zaangażowałam się emocjonalnie. Głupio mówić, ale uwielbiałam go i życzyłam mu śmierci z całego serca. W nosie właściwie miałam, czy koniec końców będzie tym złym czy dobrym. Chciałam, żeby wszedł do Valhalli.
To zresztą też – moim zdaniem – świadczy o wyższości Fury Road nad poprzednimi częściami: oto wreszcie ja – widz – angażuję się w losy bohaterów. Budzą emocje, a nie tylko pusty śmiech. Między mną a poprzednimi częściami był irytujący dystans, którego nie ma w najnowszym filmie z serii.

kadr z filmu: Mad Max: Fury Road
(Nux)
A tu muszę przywołać internety.
Rusty napisała u siebie, że Wieczny Joe, Farmer Kul i Ludożerca, trzej przywódcy połączonych sojuszem miast, to symbole dawnego porządku i nie mają prawa bytu w obecnym świecie.
Nie – zupełnie tego nie widzę. Dla mnie oni byli właśnie ludźmi, którzy współtworzyli ten nowy świat. Oczywiście, mieli wyraźnie przypisane role – ojciec, bankier, sędzia. Ale to dla mnie właśnie stanowi jeden z elementów świata po zagładzie: każdy ma rolę do odegrania. Trepy, Żony, Matki, Ojciec, Bankier i Sędzia. To nie są czasy, gdzie można sobie zostać kim się chce, gdzie można po pięciu latach pracy w ubezpieczeniach przerzucić się na handel kaparami. Tu ludzie są symbolami. Przywódców to dotyczy jeszcze mocniej: podwładni potrzebują silnych, wyrazistych symboli. Muszą wiedzieć, czemu i komu służą.
Walka z trzema starcami jest moim zdaniem właśnie walką z nowym porządkiem świata, który oni uosabiają – tym, który nadszedł po wojnie nuklearnej i który zdecydowanie nie jest dobry.

Od strony czysto wizualnej: film jest piękny. Dziwaczny przejazd przez bagna pasował raczej do jakiegoś obrazu Dalego niż do Mad Maxa – i bardzo wyraźnie zostaje w pamięci. Tak samo jak burza – totalnie przepiękna burza, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia.

Pewnie są jakieś dziury fabularne. Na pewno są. Chociażby: skoro Furiosa już wiele razy próbowała uciec, to czemu u licha jest tą Cesarzową i prowadzi Machinę? Skąd takie pokłady zaufania?
Niemniej film mi się zdecydowanie podobał. To w ogóle pewien ewenement, bo to seria, w której najsłabsza jest część pierwsza, za to mamy bardzo mocną dwójkę i super mocną czwórkę, dokręconą po trzydziestu latach. To się po prostu nie zdarza. Na chwilę obecną wiem, że będę Fury Road jeszcze oglądać. Pewnie nie raz. Jest dynamiczny, ładny i ma świetnych bohaterów. Tytuł jest bardzo adekwatny, bo rzeczywiście niemal cała akcja dzieje się na drodze. Gniewu też jest dużo. Dobra rzecz. Bardzo, bardzo dobra rzecz.

Ach! Miałam nadzieję na więcej Ruskich w jeżusiach. Smuteczek.




I live. I die. I live again!

piątek, 12 czerwca 2015

A gdyby tak pojechać na wakacje do Sektora Antian?

Właściwie nie mam bladego pojęcia, dlaczego jeszcze nie pisałam tutaj o planszówce Relic: Tajemnica Sektora Antian. To znaczy: ja byłam święcie przekonana, że pisałam, ale ostatnio sprawdziłam – nie, ani słowa. Nadrabiam to więc przy okazji niedawnego pojawienia się polskiej edycji dodatku do tejże, czyli Nemezis.
W najprostszych słowach można powiedzieć, że Relic to Talisman w skórce Warhammera 40000. Mechanika jest dość podobna i w gruncie rzeczy bardzo prosta. Poza jakimiś niuansami przy okazji używania konkretnych kart itp., można Relica ogarnąć szybko i bezboleśnie, a instrukcja – co cenne i warte odnotowania – skutecznie wyjaśnia ewentualne wątpliwości (czego nie można powiedzieć np. o instrukcji do Deadlands). Schemat planszy jest jak z Talismana. Nie ma, niestety, brzęczących monetek, ale jestem skłonna ten brak wybaczyć Relicowi. Bo z kolei daje coś od siebie.
Ale od początku.

Oto nieopodal Sektora Antian otworzyła się szczelina w Osnowie i w cholerę dużo różnorakiego, chaotycznego paskudztwa rozłazi się po samym Sektorze. Pojawiają się tam więc agenci Imperium, którzy będą próbowali spacyfikować Chaos i usunąć główne paskudztwo (karta misji leży pośrodku planszy i stanowi cel). Postacie nie walczą ze sobą, choć tu i ówdzie mogą na siebie nawzajem oddziaływać przy pomocy niektórych kart. Niemniej rozgrywka głównie polega na wyścigu do centralnej części planszy. Co generalnie ma sens, bo przecież wszyscy są obrońcami Imperium, a więc znajdują się w tym konflikcie po tej samej stronie barykady. Tak w każdym razie było w podstawce – i sprawdzało się całkiem dobrze, Relic nie nudził się – przynajmniej nie mi. Przypuszczam, że jeszcze bardziej może jarać kogoś, kto siedzi w uniwersum Warhammera 40000. Ja nie siedzę ani trochę (czego zresztą żałuję, bo z tych strzępów informacji, jakie czasem do mnie docierają, to jest bardzo fajne uniwersum, no ale cóż…).
Gra podobała mi się już od etapu wyboru postaci: losujemy dwie i spośród nich wybieramy sobie jedną. Dla mnie to idealne rozwiązanie, bo jednocześnie mam niespodziankę i mogę odłożyć na bok postać, którą ewentualnie hejtuję czy też po prostu jakoś spektakularnie nie czuję.
Ale to, co mnie kupiło najbardziej w Relicu, to Spaczenie (trochę tak „jest Spaczenie, jest zabawa”). Karty Spaczenia można ciągnąć przy różnych okazjach i często gra daje nam wybór: ciągniemy kartę i dostajemy np. ładny bonus do cechy, albo olewamy sprawę. Oczywiście, Fraa bierze Spaczenie, bo czemu nie? Otóż temu nie, że jeśli postać skompletuje sześć takich kart, zostaje spaczona i kończy się dla niej gra, a my musimy wylosować nową. Dodatkowo karty same w sobie dają różne ciekawe premie bądź wręcz przeciwnie, choć nie zawsze się aktywują. Właśnie cały ten pakiet niepewności związanej z kartami Spaczenia sprawia, że tak je lubię.

No i niezaprzeczalna zaleta gry z mojego punktu widzenia: w Relica można rżnąć od dwóch osób.

Potrzebowaliśmy trzeciego do brydża
do Relica
I tu właśnie wchodzi dodatek Nemezis: na razie mieliśmy dopiero rozgrywkę próbną, ale pewne wnioski można już wyciągnąć.
Raz: nie można grać od dwóch osób… to znaczy można, ale nie będzie wtedy Nemezis – i to smuteczek, bo wszak obecność Nemezis na planszy jest główną atrakcją dodatku. Niestety, do włączenia jej w rozgrywkę potrzeba minimum trojga graczy – acz tutaj taki atut, że to rozszerzenie zwiększa maksymalną liczbę graczy z czterech do sześciu.
Oczywiście, graliśmy z Nemezis.
Nemezis jest świetne – sprawia, że rozgrywka przestaje być dość banalnym pchaniem się byle do środka planszy. Wprowadza możliwość walk postaci, a także takie urocze rzeczy, jak karty Imperium i karty Nemezis, które działają z grubsza jak znane już karty Zagrożeń, Mocy i Ekwipunku, ale dotyczą (wiecie, dość trudno mi dzisiaj uniknąć powtórzeń…) Nemezis.
Nemezis nie wykonuje misji ani nie zbiera wpływów, tylko podbija sobie punkty Niesławy. 25 punktów oznacza wygraną Nemezis. Toteż pozostałe postacie muszą – poza podążaniem do głównego celu – również uprzykrzać życie Nemezis, ewentualnie nie dać się zabić.
Taki detal tylko: wydaje mi się, że Nemezis nie może odzyskiwać życia, chyba że pociągnie jakąś kartę ze specjalnym warunkiem. Ja miałam w ciągu rozgrywki jedną taką, której zresztą nie zdołałam zagrać. Połowę gry przejechałam na jednym punkcie życia. Ale nie wykluczam, że czegoś nie doczytałam i tak naprawdę mogłam się uleczyć szesnaście razy.
Oprócz Nemezis, są jeszcze Apostaci, którzy pojawiają się i znikają (postać może się znienacka stać Apostatą i nic na to nie poradzi), ale też wprowadzają dodatkowy element konfliktu.

Jeśli idzie o wykonanie, Relic jest fantastyczny. Sztywna plansza, grube żetony, świetne figurki. Piękne grafiki. Klimatyczne teksty. Naprawdę, nie mogę się do niczego przyczepić (nope, wróć: w instrukcji gdzieś mi mignęło „Eladar” zamiast „Eldar”). I jeszcze instrukcja czytelna i komunikatywna. A ruchomych elementów, które mogą się zniszczyć, dorzucili parę sztuk na zapas. Pudełko zaś jest konkretnie wypchane zawartością (w przeciwieństwie np. do Muszkieterów Króla, gdzie – choć samą grę uwielbiam – wszystko w pudełku lata, bo naprawdę trudno jeden stosik kart ustabilizować w tak wielkim, niemal pustym pudle).


I jakkolwiek mam świadomość tego, że jakoś niezbyt treściwie piszę, to tak naprawdę inaczej nie mogę: gra jest ładna, porządnie wykonana, ma proste i czytelne zasady, jest wciągająca, klimatyczna, dość dynamiczna i przy tym wszystkim nawet w przystępnej cenie. Co może pójść źle?

wtorek, 9 czerwca 2015

Fraa próbuje w fanfiki

Zasadniczo tego nie robię - nie wrzucam na bloga swoich tekstów. W sensie opowiadań. W grafomańskim kąciku robię wrzutki z redakcji czy małe fajknięcia z pisania NaNo i to tyle. Ale popełnię wyjątek, bo tak. Bo potrzebę odczuwam czy coś takiego. 
Dawno, dawno temu, kiedy obejrzałam recenzję Nostalgia Critica The Final Frontier, obiecałam sobie, że napiszę opowiadanie pod tytułem Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru. Długo nie było okazji, pomysłu, weny i w ogóle. Zresztą, nigdy w życiu nie pisałam fanfików, więc nie bardzo wiedziałam, jak się za to zabrać. W końcu jednak nadarzyła się okazja: konkurs organizowany w ramach wrocławskich Dni Fantastyki. Napisałam. Bawiłam się wcale nieźle (szczególnie riserczowanie daje wiele frajdy). Trochę zrozumiałam ludzi, którzy piszą fanfiki. Nie przeszkadza to jednak temu, że tekst nie miał szczęścia w konkursie. Ponieważ jest fanfikiem, nie mogę wiązać z nim żadnych szerszych planów. Ponieważ go lubię, mam parcie na upublicznienie go.
Takie tam. Kto chce, może sobie indżojować.

***

Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru


USS Exeter (źródło)
Dziennik osobisty, data gwiezdna: 4616.1
Opuściliśmy orbitę Minos Korva i lecimy w stronę grupy Talos. Moja pierwsza misja zakończyła się sukcesem – planeta jest niezamieszkała. Mówi się, że urządzimy tam kolonię. Szkoda, że cię tu nie ma – moglibyśmy to opić.
Statek jest ogromny. Nawet nie widziałem jeszcze kapitana Tracey’a. Poznałem za to Saarei, Wolkankę. Po kilku rozmowach z nią, wierzę we wszystko, co opowiadali w Akademii o poruczniku Spocku.

USS Exeter bezgłośnie mijał kolejne gwiazdy, wokół których wirowały martwe globy. Kosmos na pierwszy rzut oka nie wyglądał na przestrzeń pełną życia i skomplikowanych relacji międzygatunkowych. Mamił ciszą i ciemnością, kosmicznymi odległościami między poszczególnymi ciałami niebieskimi. Ale doświadczeni oficerowie Gwiezdnej Floty wiedzieli, że to wszystko ułuda – że na każdym kawałku skały może się kryć cywilizacja, a wraz z nią – eony historii.
Ettore Soldati nie był doświadczonym oficerem.
Kiedy wszedł do mesy, gwar uderzył go jak fala gorąca, rumieniąc policzki i pobudzając pragnienie. Wsunąwszy kartę do syntezatora, kadet rozejrzał się po sali, by po chwili raźnym krokiem przysiąść się do czytającej Saarei i postawić na stole dwie filiżanki kawy.
– Hej, co tam? – zagadnął Wolkankę. Ta odłożyła książkę i uniosła cienką brew w wyrazie umiarkowanego zdziwienia.
– Kończę Niekończącą się ofiarę – odparła wreszcie.
– Nie znam.
– Zdziwiłabym się, gdybyś znał.
– Powiedziałbym, że próbujesz mnie obrazić. Ale ty nie obrażasz, prawda? To byłoby nielogiczne.
– Owszem. – Saarei skinęła głową. – Zakładam, że literatura nie należy do twoich pasji. Byłbyś w sekcji naukowej, a nie operacyjnej.
– Nieprawda – obruszył się kadet. – Mógłbym mieć więcej niż jedną pasję, prawda? Mogę czytać w wolnym czasie, nie trzeba do tego być jajogłowym.
– A czytasz? – zapytała Wolkanka z nieprzeniknionym uśmiechem.
– Nie. Ale mógłbym! – Ettore siorbnął kawy. – Nie pijesz?
– Nie mam w zwyczaju stymulować się kawą, dziękuję.
– Jak było na Minos Korva? – zapytał po chwili. Sam nie odwiedził powierzchni planety – pełnił straż w hali transportera.
– To planeta klasy M. Atmosfera zaw-
– No tak, wiem. Ale czy było miło? – przerwał Wolkance Ettore.
– Miło? – Saarei ledwie dostrzegalnie uśmiechnęła się.
– Ech, nieważne. – Soldati machnął ręką. Dopił swoją kawę, wstał, ukłonił się pospiesznie i opuścił mesę.
Kobieta przez chwilę siedziała wpatrzona w drzwi. Następnie, przysunąwszy do siebie drugą filiżankę, upiła kilka łyków.

***

Dziennik osobisty, data gwiezdna 4619.4
Zboczyliśmy z kursu. Pytałem jednego porucznika – lecimy na Ronary Prime. Usłyszeliśmy wezwanie pomocy. Ciekawe… O ile pamiętam, Ronary Prime jest niezamieszkana. Cóż, niedługo się przekonamy. Mam nadzieję, że u ciebie na Korolevie wszystko gra.

Ettore przechodził koło mostka, gdy drzwi z cichym sykiem otworzyły się i wybiegł zza nich zaaferowany Tracey. Zmierzył kadeta surowym spojrzeniem i zawołał:
– Do transportowej. Weź fazer.
Następnie zaś pospiesznym krokiem oddalił się.
Przez chwilę Ettore walczył z odruchem rozejrzenia się, aby nabrać pewności, że kapitan nie mówił do kogoś, kto stał za młodzieńcem. Szybko jednak otrząsnął się z tej chęci i obciągnął bluzę.
Puścił się biegiem do turbowindy, pobrał fazer i w kilka chwil później stał gotowy w hali transportera. Oprócz niego, na powierzchnię Ronary Prime przenosił się jego kolega z Akademii, Rosaire, a także kapitan Tracey, doktor Carter i oficer naukowy, porucznik 
Ó Domhnaill.

Ettore zawsze odczuwał pewną nieufność wobec transporterów, niemniej stanął wraz z innymi w wyznaczonym polu i już wkrótce na mgnienie oka przestał czuć cokolwiek – jego ciało i umysł rozpadły się na czystą energię, która pomknęła wprost na powierzchnię planety, by tam odrodzić się na nowo jako Ettore Soldati.

Ronara Prime na pierwszy rzut oka była piękna. Nie sprawiała wrażenie gościnnej – gęste chaszcze i ostre skały sugerowały raczej mnogość jadowitych zwierząt, dokuczliwych owadów i trujących roślin – niemniej podobała się Soldatiemu. Wędrował wraz z innymi pośród soczystej zieleni, w niemal doskonałej ciszy, od czasu do czasu przerywanej tylko szumem ogromnych liści. Ettore nawet trochę się rozluźnił i, choć wciąż kurczowo ściskał fazer, zaczął wyciągać drugą dłoń, by chociaż musnąć te nieznane, szeleszczące w obcym języku kwiaty i pnącza.
Ó Dohmnaill rozpoczął marsz wedle odczytów tricordera. Kapitan Tracey, pełen jak najgorszych przeczuć, przestawił fazer na zabijanie. Carter rzucił dowódcy zdziwione spojrzenie, tamten jednak niczego nie zauważył. Dla nich las sprawiał wrażenie przyczajonego, jakby w każdej chwili planował rzucić się na intruzów i ich pochłonąć.
– Soldati, Rosaire, sprawdzicie wzgórze – wyszeptał Tracey, wskazując porośnięty pagórek, który wznosił się przed nimi.
Dwaj mężczyźni skinęli głowami i puścili się truchtem ku nieznanemu.

Przesadziwszy niskie, kolczaste krzewy, Ettore rozchylił gałęzie kolejnych zarośli. Usłyszał świst i nieprzyjemne mlaśnięcie, zaraz potem głuchy łoskot, równocześnie z którym ciepłe, lepkie krople chlapnęły na jego policzek i ramię. Soldati otworzył szeroko oczy, przez krótki moment sparaliżowany atakiem paniki. Zaraz jednak otrząsnął się – zerknął w bok, by ujrzeć Rosaire’a z dziurą ziejącą z trzewi, po czym rzucił się w krzaki, nie mając nawet czasu obetrzeć twarzy z krwi i wnętrzności tamtego.
Gdzieś na dnie podświadomości tliło mu się złe przeczucie, wyniesione z Akademii. „Dołącz do operacyjnych, a gwałtowna śmierć murowana”, mówili. „Nie dożyjemy emerytury”, mówili. Nie wierzył, oczywiście, w te wszystkie brednie. Rosaire nie zginął przez kolor bluzy, tylko przez własną nieostrożność. Było nie wystawiać głowy z zarośli. Przecież wylądowali na nieznanym terenie.
Soldati wysunął się z gąszczu.
Przed nim rozciągała się polana. W trawie tkwił, zaryty głęboko w ziemię, klingoński Bird of Prey. Jedno skrzydło werżnęło się w pobliskie drzewa, drugie zaś wbijało się oskarżycielsko w niebo. Kadłub tu i ówdzie był rozorany, jakby okręt po drodze przedarł się przez pas meteorytów.
– Klingoni? Tutaj? – warknął za plecami Ettore kapitan, mocniej ściskając fazer. – Idziemy – dorzucił.
Podbiegli do Bird of Prey i przyczaili się pod sterczącym ku górze skrzydłem. Na skinienie dowódcy, Soldati przesunął się wzdłuż kadłuba do włazu – drzwi rozsunęły się. Ettore głośno wypuścił powietrze, po czym skoczył do wnętrza klingońskiego okrętu.
Ciemność od czasu do czasu rozjaśniały iskrzące przewody, zwisające z sufitu. W czerwonej poświacie dochodzącej z mostka bluza Soldatiego stawała się niemal purpurowa. Ettore przełknął ślinę i skierował się w tamtą stronę, potykając się o oderwane fragmenty poszycia i kable rozciągnięte po całym korytarzu.
Drzwi zacięły się w połowie drogi między zamkniętymi a otwartymi. Kadet spróbował się przecisnąć, ale kiedy stwierdził, że to daremne, chwycił jakiś kawałek rury i z jego pomocą rozepchnął je na odpowiednią szerokość.
Przemykając na mostek, po raz kolejny usłyszał znajomy świst. Odruchowo rzucił się w bok. Klingońskie przekleństwo dało znać, że znów umknął śmierci. Wkrótce rozległ się za nim odgłos pospiesznych kroków, padł kolejny strzał z dezruptora, potem Ettore kątem oka dostrzegł blask z fazera i już było po wszystkim.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zawołał gniewnie kapitan, którego doktor odepchnął w ostatniej chwili i sam oddał strzał w stronę przeciwnika.
– Nie mamy wojny z Klingonami – odparł dobitnie Carter. – Nie możemy ich tak po prostu zabijać.
– On zabił naszego!
– Mógł nie wiedzieć, do kogo strzela. Jest ranny. Zabieram go do ambulatorium.
– To Klingon!
– To ranny – powiedział doktor, a Tracey już nie protestował.
Wkrótce Ettore doczłapał do grupy i znów przeobraził się w czystą energię.

***

Dziennik osobisty, data gwiezdna: 4623.8
Na statku poruszenie. Doktor Carter usiłuje poskładać Klingona. Ja mam na razie dość mocnych wrażeń. Rosaire nie żyje. Myślisz, że to prawda, co nam gadali, kiedy się zaciągaliśmy…?

Ettore nie potrafił uspokoić nerwowego kołatania serca. Miał przeczucie, że w najlepszym razie każda ekspedycja będzie w ten sposób wyglądała. W nieco gorszym – to on znajdzie się na miejscu Rosaire’a. Idąc korytarzami USS Exeter, w myślach układał własny nekrolog.
– Ależ uspokój się, przecież skończyłeś Akademię – karcił się w myślach raz po raz. Czuł jednak, że sam nie podoła. Potrzebował kubła lodowatej wody.
Takim kubłem mogła być tylko jedna osoba: Saarei.
Odnalazłszy jej kajutę, Ettore odetchnął głęboko i podszedł do drzwi. W chwili, w której się odsuwały, usłyszał głośne przekleństwo i łoskot. W pierwszym odruchu myślał, że Wolkance coś się stało – wpadł więc do pomieszczenia i potoczył spojrzeniem wokół.
Jego oczom ukazała się dysząca jeszcze ciężko Saarei, przewrócone krzesło i roztrzaskana szachownica, z pionkami rozsypanymi po całej podłodze. Ettore nie mógł pozbyć się wrażenia, że wygląda to dokładnie tak, jakby kobieta wściekła się, bo przegrała z komputerem w szachy.
– Co się… – zaczął niepewnie Soldati, ale Wolkanka prychnęła tylko i wyprostowała się.
– Awaria. Wyjdź – odparła.
– Ale ja-
– Wyjdź! – przerwała mu Saarei, a wyraz jej twarzy sugerował, że nie należy się sprzeczać. Soldati wycofał się. I jeśli przedtem był podenerwowany, to teraz już ledwo potrafił ogarnąć wyobraźnią, co się dzieje wokół niego.

– Ty jesteś tym Klingonem! – zawołał entuzjastycznie, wchodząc do mesy.
K’krag G’gevak podniósł ponure spojrzenie na kadeta i mruknął pogardliwie.
Siedział przy stole sam i wcale nie wyglądał, jakby brakowało mu towarzystwa. Od czasu do czasu ktoś z załogi rzucał nań nieufne spojrzenie, ale nikt głośno nie wyrażał swoich obaw. Przecież nie było wojny.
Soldati, wsunąwszy odpowiednią kartę do syntezatora, chwycił dwa kielichy z krwawym winem i zaniósł do Klingona. Ten łypnął ponuro na człowieka, ale w końcu przyjął napitek i wychylił duszkiem.
– Myślałem, że jesteście bardziej… no… niepodobni – zaczął zafascynowany Ettore. Teraz, kiedy wokół kłębiło się od członków Federacji, a K’krag nie miał broni, nie wydawał się aż tak przerażający.
– A ja myślałem, że jesteście mniej głupi – prychnął Klingon, ocierając wąsy z trunku.
Soldati fuknął, ale nie zamierzał rezygnować z nawiązania kontaktu z niezwykłym gościem.
– Nie powinieneś mieć… w Akademii nas uczyli, że macie karby… – Niepewnym gestem wskazał na czoło. K’krag poderwał się i huknął pięściami w stół.
– Jeśli zamierzasz mnie obrażać, lepiej weź broń! – zawołał.
Aż dziwne, jak w tym momencie zdołali usłyszeć syk rozsuwanych drzwi – niemniej dali radę, toteż uważnie obserwowali, jak Saarei wchodzi do mesy, rozgląda się, po czym podchodzi do nich, wbijając surowe spojrzenie w Klingona. Ettore miał wrażenie, że wciąż jest wściekła po szachach.
Niewyraźne przeczucie, to samo, które towarzyszyło mu, gdy Rosaire zyskał dodatkowy otwór w ciele, odezwało się i teraz – i kazało Ettore zmykać czym prędzej. Kadet jednak nie zamierzał go słuchać.
– Klingon! – zawołała z widocznym obrzydzeniem Saarei.
– O proszę, kogóż ja widzę! – parsknął K’krag, zaciskając pięści.
– Na Żywioły! Masz czelność tu jadać?! – żachnęła się tamta.
– Ej, ale uspokójcie się… – zaczął nieśmiało Ettore, choć widział, że to daremne. Klingon i Wolkanka… Wolkanka? Czy to możliwe, żeby Wolkanka do tego stopnia wpadła we wściekłość?
Ataehkh Khe’lloann – syknęła Saarei, a oblicze Ettore rozjaśniło się: teraz w końcu wszystko rozumiał! Romulanka!
Minęła chwila, nim Soldati uświadomił sobie, co właśnie ustalił. Co tu robiła Romulanka? Cofnął się o krok, ale było już za późno. Klingon i kobieta jednocześnie spojrzeli na niego, a K’krag warknął:
– Ktoś tu prosi się o szybką śmierć.
– Od dawna – zawtórowała mu Saarei, czy jakkolwiek się naprawdę nazywała.

Ettore Soldati cofnął się, ale nieznacznie: zaraz poczuł kolejny stół za plecami. Wodził wzrokiem od G’gevaka do Romulanki i z powrotem, a w międzyczasie serce podeszło mu do gardła i stanowczo domagało się wolności. Kadet po raz kolejny przeklął kolor własnego munduru, po czym wykonał długi skok przez stół, nim dosięgła go klingońska pięść.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...