wtorek, 26 maja 2015

"Pokój światów" albo: cameo - robisz to dobrze

Autor: Paweł Majka
Tytuł: Pokój światów
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations

O Pokoju światów przeczytałam parę naprawdę entuzjastycznych opinii. W dodatku opis był faktycznie intrygujący, a już jak zobaczyłam, że zaczyna się od zdania „Ziemia po Kresie”, no to poczułam, że to znak. Bo, widzicie, ja przez ostatnie miesiące w pocie czoła przedzieram się przez Króla Bezmiarów. Niby nie jest to szczególnie wymagająca lektura, ale mam jej tak wiele do zarzucenia i z wielu powodów nudzi mnie tak kosmicznie, że brnę i przebrnąć nie mogę. Hasło „Ziemia po Kresie” zinterpretowałam więc jako „rzuć Króla…, czytaj coś innego!” – i do tej interpretacji się zastosowałam.
I nagle na nowo odkryłam, że można czerpać przyjemność z czytania i że książka może wciągnąć. Wow. Zaskoczenie tak wielkie.
Okazało się, że Pokój światów wciąga od pierwszego kopa.

Raz – świetny pomysł na świat. Dopiero po przeczytaniu całości dotarło do mnie, jak łatwo było to schrzanić: zapędzić się we wrzucanie zbyt wielu grzybków w barszcz, w obnoszenie się z riserczem albo wręcz przeciwnie – kaszanienie wątków i postaci przez niedostateczne obadanie tematu. Tutaj wszystko gra. Świat jest ciekawy, mitbomby uważam za rewelacyjny pomysł, cała ta nadprzyrodzona hałastra fascynuje, no i magia. Szalenie podoba mi się to, że choć ludzie dostali magię, to ona ani trochę nie jest takim spełnieniem snów każdego fantasty, jak mogłoby się zdawać. Jest niebezpieczna i jeśli już ktoś chce z niej korzystać, to musi być bardzo, bardzo ostrożny.
Skoro już o świecie i magii mowa, to nie mogę nie wspomnieć o nawiedzonych miejscach (choć może powinnam o nich pisać przy okazji bohaterów?) – całkowicie mnie urzekła zwłaszcza Wiekuista Puszcza, ale i Rewolucja czy Matka Tajga. Lubię takie motywy, a do lasów z własną świadomością to już w ogóle mam słabość, toteż tutaj miałam wiele zacieszu.

Dwa – postacie. Widać wyraźnie, że autor umie w bohaterów. Są różnorodni i wyraziści, a każdy z osobna zapada w pamięć. Podobają mi się też relacje między nimi, niełatwe przyjaźnie i fajnie poprowadzone wątki romantyczne (wiecie, mój ulubiony sposób pisania o miłości: nie pisać o niej). Tradycyjnie, najsłabiej w całym zestawieniu wypada główny bohater, Kutrzeba. Najlepsze, co ma, to zmora. Poza nią jest typkiem dość nijakim, choć tu i ówdzie strzela fajnymi tekstami, no i wydał mi się interesujący na samym początku – chyba przez tę kwestię picia w żałobie. Czytelnik miał wtedy chwilę, żeby poznać Mirka i ta znajomość dobrze się zapowiadała. Po prostu później jakoś zbladł – nie wykluczam, że to tak naprawdę wina pozostałych bohaterów, którzy mogli nieco go przyćmić: Szuler Losu, Jasiek, a choćby i Czus. No i ten, któremu zawdzięczam tytuł dzisiejszej notki: Grabiński. Inspektor kolejowy. Niby mała rzecz, ale cieszyła mnie przez całą lekturę.

I skoro już przy tym jestem, w ogóle takich radosnych detali było w powieści sporo. Dla mnie osobiście chyba najważniejszym, bo wyczekiwanym, odkąd tylko zobaczyłam tytuł, było pojawienie się trójnogów z promieniem śmierci. Oczywiście, o wpleceniu legendarnych czy literackich postaci w tło w ogóle nie ma co wspominać, bo one się pojawiają z samego założenia (choć nie każdy jest wymieniony z imienia i nazwiska).

Aha - bohaterowie używają wołacza. Jestem tym absolutnie zachwycona.

A skoro mamy ciekawy świat i fajnych bohaterów, to każdy, kto trochę podczytuje tego bloga, pewnie już wie, że Fraa jest ukontentowana.

Ale teraz jeszcze trochę o opisanych wydarzeniach: zemsta stanowi motyw zawsze smakowity, a akcja jest wartka. Choć nie przeczę, że dla mnie chyba trochę zbyt wartka i zbyt poplątana, szczególnie pod koniec, kiedy już się nieco zgubiłam, kto z kim i po co. Zresztą miałam dziwny dysonans między częściami Czwarty a Piąty - ponieważ o ile Czwarty to całkiem rozbudowana historia, o tyle Piąty sprawia wrażenie doczepionego w ostatniej chwili, króciutkiego epizodziku.
Poprzetykanie głównej fabuły retrospekcjami było fajne na początku, bo każdy z tych powrotów do przeszłości stanowił komentarz do bieżących wydarzeń, ale z czasem zaczęłam mieć z tym pewien problem, ten sam zresztą, który pojawił się, kiedy czytałam Wilkozaków Dębskiego: poszatkowanie tekstu. Jak tylko wkręciłam się w daną akcję, następowało cięcie i narrator przenosił mnie do innych wydarzeń. No więc na nowo się wciągałam, po czym ani się obejrzałam i procedura się powtarzała. W końcu zaczęło mnie to męczyć. Może gdyby poszczególne fragmenty były zwyczajnie trochę dłuższe, nie czułabym się jak piłeczka w pinballu. A może po prostu preferuję bardziej statyczne teksty – nie wątpię, że to może być zwyczajnie kwestia gustu.

Za to nie jest już tylko kwestią gustu fakt, że tekstowi przydałaby się jeszcze jedna korekta. I do tego namawiałabym wydawcę. Rozumiem, że trudno nanosić poprawki w puszczonych w Polskę wydrukowanych egzemplarzach, ale chociaż ebooka można by ogarnąć. Tu i ówdzie są literówki, parę zbędnych powtórzeń, łyknięta sylaba czy przyimek. Właściwie nie przeszkadza przy lekturze, ale po co ma zostawiać niesmak. Choć nie przeczę, „Marka Boska” miała swój urok. Ale już np. trochę zabolało, kiedy zamiast Grabińskiego objawił się niejaki Grabowski (chyba że to w istocie chodziło o jakiegoś Grabowskiego, tylko ja nie pokumałam. W żadnym razie tego nie wykluczam, bo postaci epizodycznych przewija się na kartach powieści całe mnóstwo). 

Pokój światów jest książką ze wszech miar wartą przeczytania. Świetni bohaterowie i relacje między nimi, ciekawa koncepcja magii, rewelacyjny pomysł na świat (w tym – czego nie można pomijać – na inwazję obcych). Dużo i szybko się dzieje. Właściwie czuję się zachęcona do sięgnięcia w końcu po Dzielnicę obiecaną, czego, niestety, nie uczynię, bo wciąż nie przebrnęłam przez oryginalne Metro 2033 (mimo trzech podejść). Ale ponieważ jestem upartą Frąą, to na pewno jeszcze wszystko przede mną.




– W każdym razie przekroczyli Rubikon. Wiesz, co to Rubikon, Mirku?
– Taka Wisła, tylko bardziej starożytna.

czwartek, 14 maja 2015

...bo Arthur C. Clarke zawsze dobry

Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Opowieści z dziesięciu światów
Tytuł oryginału: Tales of Ten Worlds
Tłumaczenie: Zbigniew Kański
Miejsce i rok wydania: Kraków 1992
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Pomyślałam sobie: „dobra, kobieto, dość obijania się. Kiedy przeczytałaś książkę, a? Kiedy zamierzasz coś o niej napisać, a? Wiesz, twoja pamięć nie robi się coraz lepsza” – i z tymi myślami siadam do pisania. Starczy urlopu blogowego, no i spróbuję jakoś zakopać głębiej to, jak bezczelnie się tu reklamuję. O.
A cóż lepszego mogłoby być na takie przełamanie się niż Arthur C. Clarke? Autor, o którym – szukając wczoraj w internetach informacji o jego karierze nurkowej – dowiedziałam się, że był homoseksualistą i pedofilem. Łaj not.

Na pewno wyrządzę zbiorkowi opowiadań pewną krzywdę, wracając do niego po tak długim czasie, jaki minął od lektury. Po prostu: nie za bardzo pamiętam niektóre teksty. Z drugiej strony, samo to o czymś jednak świadczy. Wszak Koniec dzieciństwa czy 2001: Odyseję kosmiczną pamiętałam doskonale rok czy dwa lata po przeczytaniu. Z trzeciej strony to, oczywiście, nie jest takie proste: wiadomo, że łatwiej zapamiętać jedną historię niż dziesięć.
A chodzi mi po prostu o to, że ja wole Clarke’a w powieściach niż w opowiadaniach. W powieściach narrator ma czas rozwinąć skrzydła, dostaję piękne opisy i płynę z niezwykłą fabułą. Opowiadania zaś są bardziej jak anegdotki: był taki a taki gość, zrobił to a to. Człowiek mógłby coś takiego usłyszeć od znajomego na piwie i nie byłby specjalnie zdziwiony. Krótka historyjka, mocna pointa – tak wyglądają niemal wszystkie teksty z Opowieści z dziesięciu światów. Pewnym wyjątkiem jest Senator i śmierć: raz, że jest to opowiadanie nieco dłuższe od pozostałych, dwa, że chyba mocniej mi utkwił w pamięci jego środek niż pointa. Bo, prawdę mówiąc, trudno w tym wypadku mówić o poincie. Jest raczej stopniowy proces oswajania śmierci. Czytelnik obserwuje wahania nastrojów bohatera, wraz z nim zaczyna odczuwać nadzieję i stoi mu za plecami, gdy senator podejmuje decyzje. To nie jest anegdota, a tekst o emocjach. Z tego zresztą względu mam do tego opowiadania mieszane uczucia. Pisałam już nie raz, że nie jest mi po drodze z emocjami bohaterów u Clarke’a. Pomijając kilka chlubnych wyjątków, to dla mnie zawsze są tylko postacie, a nigdy ludzie (ew. nieludzie). Zachłystuję się światami, ale trudno mi zmniejszyć dystans do bohaterów. A ponieważ w przypadku senatora świat był akurat dość przeciętny, całość odebrałam jako opowiadanie… cóż, dobre, ale nie porywające. Jedna rzecz, która była tam interesująca, to metoda leczenia – ale to temat, z którym mam tak mało wspólnego, że nie do końca umiem się wobec niego ustosunkować.

Pozostałe opowiadania to inna sprawa: to mocne pointy i nieraz niesamowite pomysły. W dodatku czytelnik ma prawdziwą huśtawkę nastrojów – od grozy i niesamowitości, przez przygodę, nieomal kryminał, aż po opowiastki humorystyczne i absurdalne. Zresztą za to też podziwiam autora: jak doskonale potrafił w różne klimaty.
Najbardziej przemówiły do mnie dwa opowiadania: Kto tam? oraz Niedoszły raj. Pierwsze z nich zrobiło na mnie ogromne wrażenie ze względu na perfekcyjnie zbudowane napięcie i bardzo sugestywnie postawione pytanie „Gdzie idzie dusza człowieka, który umiera pośród gwiazd”. Drugie zaś czytałam już w zbiorze opowiadań Gwiazda (pisałam o Gwieździe? Ej, chyba nie… dlaczemu?) – wówczas pod tytułem U progu raju – i pamiętam, że wtedy też ogromnie mi się spodobało. Tak, jest z wyraźnym morałem – ale ten morał nie uwiera. Jest tak naprawdę niegłupi, a przede wszystkim – fantastycznie podany.
Opowiadanie zamykające zbiór, Psia gwiazda, ruszyło mnie najprawdopodobniej głównie ze względów osobistych – bo pies, bo Łajka – choć i bez nich myślę, że byłabym skłonna bardzo je pochwalić.

Teksty składające się na Opowieści z dziesięciu światów są tak naprawdę dobre lub bardzo dobre, trzy z nich są fantastyczne. Po prostu lubię, kiedy Arthur C. Clarke ma więcej przestrzeni. Lubię zatopić się w światach, które tworzy – nie musi być ich od razu dziesięć, jeden na początek wystarczy, bylebym mogła poprzebywać w nim nieco dłużej. Niemniej wiem, że są tacy, co wolą opowiadania tego autora od powieści – właśnie ze względu na błyskotliwe pomysły i mocne pointy. Kwestia gustu. Tak czy owak – polecam. Ale to Clarke, jak niby miałabym nie polecić?




Przez chwilę nic nie drgnęło w lśniąco zielonkawym, spowitym mgłą krajobrazie; zniknął człowiek i zniknął szkarłatny dywan. Po czym, wypływając zza rzeźbionych wiatrem pagórków, stworzenie znowu się pojawiło. A może był to tym razem inny egzemplarz tego osobliwego gatunku; nikt już tego nie zbada.
Przepłynęło obok kopczyka kamieni, gdzie Hutchins i Garfield zakopali obozowe odpadki. Raptem zatrzymało się.

czwartek, 7 maja 2015

"Wolsung: Antologia" (zawiera lokowanie produktu)

Autor: praca zbiorowa
Tytuł: Wolsung: Antologia, t. 1
Miejsce i rok wydania: Kraków 2015
Wydawca: Van Der Book

Normalnie wrzucam jakieś pitolenie na wstępie, ale ten etap odwaliłam w poprzednich wpisach, więc przechodzę od razu do rzeczy.

Myślę, że z biznesowego punktu widzenia ta książka to majstersztyk. Raz: są znani pisarze, więc antologię kupi grono ich fanów. Dwa: są pokonkursowi debiutanci, więc kupią ją ludzie nawet totalnie z innej bajki – rodziny i znajomi autorów (nawet jeśli nie zamierzają przeczytać, zawsze można się pochwalić w towarzystwie, no nie?). Trzy: Wolsung sam w sobie to znana marka, więc kupią gracze. No i cztery: antologia jest dwutomowa, więc ogromna część, która nabyła lub nabędzie tom pierwszy, tkwiąc w pułapce prawa serii, kupi też drugi. Dla mnie bomba – i mam nadzieję, że plan wypalił i że kolejne także wypalą, bo życzę wydawnictwu jak najlepiej. Dość już mam oficyn, które upadają po wydaniu od jednej do czterech książek i chciałabym, żeby coś się zmieniło i żeby któraś wreszcie przetrwała. I wcale nie myślę tak tylko dlatego, że szukam dla siebie przytulnej norki, w której ktoś by powiedział „Tak! Chcemy wydawać to, co piszesz, gdyż ocieka to zajebistością!”…
No ok, może trochę.

Ale biznes biznesem – a jak wypada Wolsung: Antologia z punktu widzenia czytelnika?
Muszę podkreślić, że jestem zupełnie zachwycona wykonaniem od strony technicznej. Zarówno redakcja nie budzi większych zastrzeżeń (ok, ok, przewinęły się z dwa zdania, które jak dla mnie trochę dawały po oczach, ale to naprawdę były detale), korekta takoż (tak – dojrzałam chyba do tego, by się nie jarać znalezieniem literówki w książce. Korektorzy też ludzie). Bardzo podoba mi się okładka, no i zupełnie świetny wydaje mi się pomysł ze stroną tytułową, na której przy każdym nazwisku jest miejsce na autograf – cóż, mam co prawda całe trzy zebrane (w tym jeden od autora z drugiego tomu), ale gdyby się spiąć, na pewno można by złapać je wszystkie. Fajne są też ilustracje, a także to, że wykonywało je kilka osób, więc są w różnych stylach. Podoba mi się takie urozmaicenie, bo przecież i opowiadania są utrzymane w różnych stylach. Choć tu muszę nadmienić, że nawet żałuję, iż Igor Myszkiewicz zilustrował jedynie swój tekst – bo lubię jego ilustracje i chętnie widziałabym ich więcej. Niezmiennie uwielbiam grafiki z Fantazji Zielonogórskich.

A co do samych opowiadań: moim zdaniem ta – biznesowo zrozumiała – decyzja połączeniu tekstów pokonkursowych z tekstami profesjonalnymi jest trochę krzywdząca. W przypadku większości tekstów konkursowych widać nazbyt wyraźnie, że był limit znaków, który nie pozwolił uczestnikom rozwinąć skrzydeł. Intrygi są ściśnięte, opisy lakoniczne i tak dalej. Oczywiście, można stwierdzić, że jeśli autor ma napisać tekst na – załóżmy – dwadzieścia tysięcy znaków, to niech sobie w głowie znajdzie jakąś małą fabułkę, którą da się w tym limicie zgrabnie ująć. Jeśli wybiera wielowątkową sagę jako swój temat, to już jego problem i nic dziwnego, że będzie później ściśnięte. Nic jednak nie poradzę na tę zupełnie osobistą irytację, że autorzy wymienieni na okładce mogli się rozpisać, a taka na ten przykład ja musiałam się gnieździć w konkursowym limicie. Chętnie zobaczyłabym wolsungowe opowiadania autorów z okładki, ale takiej długości jak opowiadania konkursowe. Jestem bardzo ciekawa, kto jak by wypadł, bo jednak zupełnie inaczej czyta się i zapamiętuje takiego nieomal szorta, a inaczej pełnowymiarowe opowiadanie.
Z drugiej strony – czy fakt, że profesjonalni autorzy mogli się rozpisać, jest jednoznaczne z tym, że ich teksty są najlepsze? Ha! No właśnie ani trochę.
To, co mnie niezmiernie zaskoczyło, to fakt, że największe wrażenie na mnie zrobiło i najlepiej zapadło w pamięć opowiadanie  wspomnianego już Igora Myszkiewicza, Królowa Atlantydy. A zaskoczyło mnie to dlatego, że poprzedni tekst tego autora, z jakim miałam do czynienia, Korowód z drugiego tomu Fantazji Zielonogórskich, był w moim odczuciu taki nieco meh. Tutaj Myszkiewicz idealnie wykorzystał możliwości, jakie daje mocne ograniczenie objętościowe tekstu: zredukował fabułę do minimum i maksymalnie rozbuchał klimat. I właśnie ten klimat, jak dla mnie, zmiótł wszystkie inne opowiadania w tej antologii. Prawdę mówiąc, kiedy teraz zajrzałam do spisu treści, żeby sprawdzić, czy dobrze pamiętam tytuł, z pewnym zaskoczeniem zobaczyłam, że przedtem jeszcze jest opowiadanie Krzysztofa Piskorskiego (a więc autora okładkowego!) Archibald Compton i zaginione miasto Enli-La. Żeby było zabawniej, nawet jak już przeczytałam, że było, wciąż nie miałam pojęcia, co to za tekst – musiałam go przekartkować i dopiero coś mi się zaczęło przypominać. Dla mnie ta antologia zaczyna się od Królowej Atlantydy. Nawet jeśli to nieco krzywdzące dla Piskorskiego, którego tekst w gruncie rzeczy jest przyjemny i zabawny, humorem takim trochę w stylu Chmielewskiej.
Ostatnia praca Perfoklesa Durronta Pawła Majki jest dla mnie na drugim miejscu. Polubiłam Sherlocka Perfoklesa i szalenie podobała mi się relacja między nim a Herstingsem. Czy raczej głównie: to, jak Herstings postrzegał swojego genialnego przyjaciela. Brakowało mi właśnie trochę klimatu, ale to też mogło wynikać z tego, że raz – opowiadanie następowało zaraz po czymś, co było kwintesencją atmosfery; dwa – to kryminałek, a kryminałki w ogóle nie są moją ulubioną formą.
Na trzecim miejscu w moim prywatnym Wolsungowym podium ustawiam sobie Tajemnicę Kwadratu Hamiltońskiego Sylwii Finklińskiej – ciekawy pomysł i zgrabne wykonanie, do tego sympatyczni, wyraziści bohaterowie. Tylko może trochę niepotrzebnie rozdmuchana tajemnica i wielkie wyjaśnienie w końcówce. [SPOILER ALERT] No bo średnio inteligentny odbiorca – a za takiego się uważam – ogarnia, że jeśli w wodzie są bąbelki, bo się zmniejsza wyporność. Dlatego jak człowiek tonie i się zaczyna szamotać i pienić wodę, to tonie jeszcze bardziej. Skoro dla mnie to było od razu oczywiste, nie rozumiem, dlaczego bohaterowie postanowili być idiotami i dlaczego zaserwowano to czytelnikowi na końcu jako wielkie odkrycie. A myślę, że gdyby od razu wiedzieli, co jest na rzeczy, to by ani trochę nie popsuło tekstu, bo wciąż mogliby się zastanawiać, jak ogarnąć ten problem.[KONIEC SPOILERA]

A teraz poza podium:
Colossus Mateusza Bielskiego to jak dla mnie idealny przykład naprawdę świetnego pomysłu, zjedzonego niestety przez pośpiech. Podobne odczucia mam względem Głodu Huberta Sosnowskiego – ciekawi bohaterowie i interesujące relacje między nimi, ale całość pokazana pospiesznie, poszatkowana. Te dwa opowiadania powinny być po prostu dłuższe.
Jeździec wiwern Michała Studniarka, Dobre zakończenie Zbigniewa Szatkowskiego i Czarne Jaskółki Macieja Guzka były dla mnie po prostu ok. Czytało się gładko i przyjemnie,  po prostu nie do końca moje klimaty – ale ufam, że mogą się spodobać.
Barona Nuchternkopfa Tryumf Potrójny Simona Zacka to z kolei opowiadanie, co do którego mam mieszane uczucia. Cameo goni cameo i czytając czuje się, że autor świetnie się bawił, kiedy to pisał. Bah, nie wątpię, że bohaterowie poszczególnych cameo również świetnie się bawili podczas czytania. Dla czytelnika z zewnątrz jest to jednak nieco mniej zabawne, a tekst robi się trochę hermetyczny. Jest, oczywiście, przygoda i jest całkiem fajny baron, po prostu nie trafia do mnie ten humor. Ale znów: zapewne może się to podobać, po prostu nie mi.

W całej antologii tak naprawdę są dwa teksty, o których muszę powiedzieć, że mi się nie podobały. Przebudzenie Karola Woźniczaka i Krąg de Berville’a Marcina Rusnaka. W pierwszym z nich, choć zaczynało się w porządku, a fabuła znów zdawała się fajnie dostosowana do długości, to jednak rozczarował mnie banał, który zaatakował pod koniec. Wyświechtane moralizatorstwo i tłumaczenie po raz milionowy, że wojna jest fuj, a potem kiczowate zakończenie. Być może miało być zaskakującym zwrotem akcji. Ale wyszło wręcz przeciwnie. Drugie opowiadanie zaś cierpi na dwa problemy: raz – zupełny brak bohaterów. To znaczy są gadające głowy, które nawet mają imiona i nazwiska, ale to postacie straszliwie bezpłciowe. Ot, kukły, które są, no bo coś musi pchać akcję. Dwa – intryga. Tekst sprawia wrażenie kryminału, ale właśnie jako kryminał zalicza porażkę. Może wyjaśnię: dla mnie są dwa rodzaje kryminałów. Taki, gdzie czytelnik (lub widz) – że tak to ujmę – wie, kto zabił, ale śledzi losy detektywa (czy innego bohatera, który jest w miejscu detektywa), bo jest ciekaw, jak rzeczony detektyw rozkmini tę sprawę. Ten rodzaj kryminału wymaga naprawdę mocnego bohatera, którego poczynania będzie się chciało obserwować. Moim prywatnym przykładem jest tu serialowy Colombo. Widz był naocznym świadkiem zbrodni, ale i tak świetnie się oglądało Colombo w akcji. Drugi typ kryminału, to ten, którego nie czyta (lub ogląda) się dla postaci, a dla intrygi. Widz nie wie, co się stało i kmini razem z bohaterami. Przykład – Auguste Dupin. Ważna była zagadka, bo jednak sam detektyw nie był aż takim majstersztykiem jak Sherlock Holmes. A skoro już o nim wspomniałam – Conan Doyle jak dla mnie arcymistrzowsko połączył oba typy – ma fenomenalnego bohatera i zakręcone intrygi, które czytelnik próbuje rozwiązać wraz z bohaterem.
I tu wracam do Rusnaka. Jak wspomniałam, nie ma wyrazistego bohatera – czyli odpada pierwszy typ kryminału. Niestety, zagadki też nie ma, bo widz się orientuje, o co chodzi, bardzo wcześnie. A potem już tylko trzeba brnąć przez tekst, w którym nijakie kukły usiłują rozwiązać problem, którego rozwiązanie czytelnik już zna. I czytelnik się nudzi – ja się nudziłam.

Opowiadania są bardzo różne. Większość dobra, część nawet bardzo dobra. Myślę, że dwa słabe teksty jak na antologię trzynastu opowiadań to świetny wynik. Antologie to zawsze śliska sprawa, bo przy takim urozmaiceniu stylu i treści trudno oczekiwać, żeby jednemu czytelnikowi spodobało się wszystko. Książka daje też ciekawy obraz świata Wolsunga – choć łyknięcie go za jednym zamachem może być męczące. No ale skoro to zbiór opowiadań, to przecież nikt nie każe czytać go za jednym zamachem, prawda? Ja w każdym razie jestem zadowolona i owszem, teraz już z czystym sumieniem mogę polecić. Zwłaszcza jak ktoś lubi zagadki i intrygi, bo tych jest chyba najwięcej.




Dopiero na przedostatnim wagonie bicykl wywrócił się. Compton wyleciał z siodełka, przetoczył się po dachu i prawie spadł między łączenia wagonów. Odetchnął głęboko, wstał i ruszył pędem w kierunku dachu, na którego końcu czekali już Klara, Giles i profesor.
- Jedziemy do przepaści! Skaczcie! - krzyknął do nich.
- O co mu chodzi? - Giles spytał Klarę.
- Chyba: "idzie mi dobrze, patrzcie", czy coś takiego - wzruszyła ramionami półorczyca.
- Przepaść! Przed pociągiem! - krzyczał, podbiegając coraz bliżej nich Compton.
- Maść przed przeciągiem? - zgadywał Tonlay. - To bez sensu!
[Krzysztof Piskorski, Archibald Compton i zaginione...]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...