wtorek, 17 lutego 2015

Śladami Wacława Sieroszewskiego

Autor: Michał Książek
Tytuł: Jakuck. Słownik miejsca
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2013
Wydawca: Czarne

No dobra, siedzę tu od godziny i nie mam pojęcia, jak zacząć. Od tego, że jak ogólnie nie czytuję reportaży, tak te z Czarnego uwielbiam? Czy od tego, że jara mnie niezmiernie Jakucja i w ogóle Syberia? No bo tak, jedno i drugie to prawda.
Zacznę cytatem, o!
„Wielu naszych sąsiadów pyta, czy prezydentem Polski jest Polak, czy mamy mniejszości narodowe, czy wszyscy mówimy po polsku i czy dużo mamy bibliotek. Wyłania się z tych pytań jakucka wizja narodu i pobrzmiewają w nich echa etnicznego przebudzenia z lat dziewięćdziesiątych. Po upadku Sojuza Jakuci zrozumieli, że po raz pierwszy od lat mogą pisać i mówić o własnej kulturze.”

Czyli Michał Książek opisuje wrażenia ze swojego pobytu w Jakucji i z poszukiwania śladów Wacława Sieroszewskiego, polskiego zesłańca, etnografa, autora między innymi pracy Dwanaście lat w kraju Jakutów.
Jakoś tak miałam do tej pory, że rosyjsko-syberyjskie klimaty kojarzyły mi się raczej z Wilkiem i Hugo-Baderem. Toteż przez jakiś czas krążyłam wokół Jakucka… dość nieufnie, bo nazwisko „Książek” zupełnie nic mi nie mówiło i trochę się obawiałam, bo a nuż będzie badziew…? Traf jednak chciał, że na jakiejś promocji e-booki były, no to zgarnęłam, razem z milionem innych tytułów z tej serii.
Powiem tak: początki nie były łatwe. Spodziewałam się… no, bardziej reportażu po prostu. Nie czytałam do tej pory wielu reportaży, ale oczekiwałam podawania faktów, zgłębiania historii danych miejsc i ludzi. A tymczasem Jakuck… jest inny. Dziwny. Nie wiem – może więcej jest emocji? Trochę mnie to drażniło: skakanie z tematu na temat, dotykanie różnych problemów, by zaraz popłynąć z dygresją w zupełnie innym kierunku. Miałam ochotę krzyczeć „facet, zatrzymaj się na moment i opowiedz do końca o tym, o czym zacząłeś!”. Jednocześnie odniosłam wrażenie, że autor ma tendencję do przepoetyzowania. Jakiś czas czyta się gładko, by zaraz rozbić się o opis, w którym ja już sama nie wiem: mam go odbierać wzrokiem, słuchem, czy ki czort. Może gdybym wiedziała, że na coś takiego mam się szykować, weszłoby mi gładziej – ale nie wiedziałam i na początku się dławiłam.

Z czasem jednak sama nie wiem: albo tekst się rozkręca i staje się płynniejszy, albo po prostu ja się przyzwyczaiłam i wkręciłam. Śmiem twierdzić, że to jednak ja.
I kiedy już się wciągnęłam w Jakuck…, okazało się, że to rzecz szalenie ciekawa, klimatyczna i, co tu dużo gadać, zostająca w głowie.
„Dla eweńskiego bohatera zabicie żony, gdy jest taka potrzeba, nie stanowi większego problemu moralnego. Charakterystyczne jednak, że często tego potem żałuje: „Zarąbał mieczem żonę i orzechówkę, a sam wrócił do domu. Siedzi jeden dzień, siedzi drugi, trzeci. W końcu zatęsknił do żony i zrobiło mu się smutno” (Orzechówka).”

Nieprzypadkowo drugi człon tytułu to „Słownik miejsca”. Autor w dużej mierze koncentruje się wokół jakuckich (choć nie tylko) słów, którymi wyraża się rzeczywistość na Syberii. Przez pryzmat tych słów czytelnik poznaje tamten świat: zupełnie obcy, rozległy, przez większą część roku pokryty śniegiem. Świat, który zna kilka określeń na „drogę”, a także kilka „tam”, ale niemal nie ma przekleństw (jak to ujął Książek: „Młodym mężczyznom nie są potrzebne, bo jeśli coś jest nie tak, to od razu ruszają do bitki.”). Oczywiście, nie ma szansy, żebym spamiętała te słowa – są zdecydowanie zbyt egzotyczne i z całego słownika pamięta jedynie balaghan – bo się często powtarza i bo mnie bawi, że istnieje u nas jako „bałagan”. Ale pamiętam obrazy, które za ich pomocą odmalował autor. Pamiętam wrażenie i to chyba głównie na takich ogólnych wrażeniach opiera się Jakuck….
Żeby nie było: w książce nie brakuje faktów – historii samego Jakucka, obszernych wtrętów geograficznych, czytelnik zostaje dokładnie zaznajomiony z fauną i florą Jakucji, no a wreszcie też z dziejami Wacława Sieroszewskiego, o którym pamięta się wciąż gdzieś tam w tle i do którego co i rusz autor powraca, ujawniając nowe fakty i kolejne teorie na temat tego, gdzie i kiedy zesłaniec mieszkał, czym się zajmował i z kim spędzał czas.
„Stiepan Konstantynowicz twierdzi, że mocny blask oczu i włosów Jakutki zawdzięczają nie kosmetykom, lecz niewiarygodnym ilościom zjadanej na surowo koniny. Mięso tuczonych źrebców to tutejszy przysmak. Mrożona wątroba rocznego źrebaka nazywana jest jakucką czekoladą.”

Dla mnie Jakuck… to w dużej mierze jednak nie przybliżenie historii regionu i jednego człowieka, a raczej opowieść o zimie, mgle i przestrzeni. O tych drogach, które pojawiają się i znikają, o przeprawianiu się przez Lenę, wędrowaniu po tropach wilków i zajęcy, wreszcie o dźwiękach, tak innych od tych, które można usłyszeć w tej naszej cywilizowanej Europie.
Tak, to inna książka, niż się spodziewałam. Tym razem jednak, z perspektywy czasu, stwierdzam, że to było bardzo miłe rozczarowanie. Jeśli Czarne wyda coś jeszcze tego autora – kupię z całą pewnością. A tymczasem, skoro już się wkręciłam, pewnie sięgnę po prostu po coś więcej o Syberii. Może więcej o Jukagirach…?





To tam rozciąga się mitopoetycka przestrzeń ich bajek i eposów. Kryją się odpowiedzi na ich dziwne zagadki i przysłowia. Spisywał je przez lata zesłaniec Iwan Aleksandrowicz Chudiakow, poki nie zwariował, co na Północy zdarzało się często.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Opowiastka o tym, jak zapomniałam o "Hyperionie"


Autor: Dan Simmons
Tytuł: Hyperion
Tytuł oryginału: Hyperion
Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2007
Wydawca: MAG

No zwyczajnie, no.
Hyperion to jedna z tych książek, z którą połączył mnie związek co prawda długotrwały, ale śmiem twierdzić, że dość toksyczny. Zrzucam winę na czas, w którym zaczęłam tę powieść (?) czytać: koniec października czy nawet listopad. Każdy wie, że to nie jest czas czytania. Nie dla NaNowcy. No i tak czkałam po stroniczce, czkałam, ciągle robiąc sobie wyrzuty, że za wolno. To tempo się zupełnie nie chciało zmienić, bo po NaNo (które u mnie zahaczyło nieco o grudzień przecież) zaraz święta, Sylwester, takie tam. Skutek był taki, że biblioteka wzbogaciła się chyba o jakąś dyszkę, a ja… cóż, po raz kolejny przekonałam się, że przereklamowane książki są przereklamowane. No ale c’mon, przeczytałam Diunę, to przecież nie mogłam dać ciała z Hyperionem! Zresztą, gdzieś na okładce była, zdaje się, informacja, jakoby Hyperion był – właśnie obok Diuny – największym arcydziełem sci-fi i wogle. Hm. Znamienne…
No ale tak czy owak po wielu miesiącach zwalczyłam dziada.
A potem o nim zapomniałam.
Serio, totalnie wyleciało mi z głowy, że przecież to czytałam. Mam długą listę zaległych wpisów do popełnienia, ale Hyperiona na niej nie było. W ogóle bym sobie nie przypomniała o istnieniu tej książki, gdyby nie to, że robiłam dziś przegląd linków na blogu celem usunięcia części z nich – i trafiłam, między innymi, na Rakietową trasę Cedro. A tam patrzę: Hyperion.
No to sobie myślę: oho, jakie upomnienie z przeszłości. Dobra, poczułam się prawie jak w Grobowcu Czasu. No to wio.

Najpierw może wyjaśnię, dlaczego pisząc o Hyperionie, postawiłam znak zapytania przy słówku „powieść” – otóż to określenie jest w moim odczuciu zupełnie nieadekwatne do tego, czym jest ta książka. Owszem, gdzieś tam czytelnik dostaje jakąś spójną historię o pielgrzymach, którzy lezą do Grobowców Czasu, ale ona stanowi tylko cieniutką warstewkę spoiwa, na którym trzymają się poszczególne historie bohaterów. I, prawdę mówiąc, nie jest to aż tak nowatorska kompozycja, no nie? Z jakiegoś jednak powodu nikt nie nazywa Decameronu powieścią. Tak jak w przypadku dzieła Boccaccia mamy do czynienia ze zbiorem nowel, tak u Simmonsa to po prostu zbiór opowiadań. Oczywiście, można by mówić, że przecież w Decameronie te historyjki są niepowiązane ze sobą, podczas gdy w Hyperionie jednak składają się w coś bardziej spójnego. Wielkie halo. Conan też się razem składa w historię życia barbarzyńcy, ale to wciąż zbiór opowiadań, a nie powieść.
Zaczynając książkę, nie wiedziałam, że będzie miała taką strukturę. Początek mnie urzekł – niezwykły świat, sztuczne inteligencje, no a przede wszystkim: drzewostatki. Drzewostatki były genialne.
A potem mnie wrzuciło w jakąś zupełnie inną historię. Poczułam się z lekka oszukana.
Tragedii jednak nie było, bo ta historia okazała się równie fascynująca. Opowieść duchownego bardzo przypadła mi do gustu. Po pierwsze: klimat obcości i izolacji, czające się gdzieś pod ziemią tajemnice – to wszystko zwyczajnie wciąga. Po drugie: podobał mi się sam problem konfrontacji duchownego i dziwnej społeczności, która funkcjonuje na zupełnie innych zasadach. Na zasadach, które wykluczają zrozumienie światopoglądu kapłana.
No więc myślę sobie: dobra, bunkrów nie ma, ale też… no wiecie.
A później była już tylko równia pochyła.
Kolejne historie mnie zwyczajnie coraz bardziej nudziły. Po pierwsze dlatego, że to jednak były tylko krótkie opowiadanka, więc jeśli nawet gdzieś się przewinął jakiś fajny pomysł czy bohater, to znikał z pola widzenia tak szybko, że ledwo go zauważyłam. Po drugie: ponieważ każdy pielgrzym prezentuje inny typ (duchowny, wojskowy, poeta i tak dalej), jednocześnie każda z opowieści ma zupełnie inny klimat. I tak choćby historia żołnierza o seksach na polu bitwy kompletnie do mnie nie przemówiła. Jeszcze gorzej było z opowieścią detektyw Lamii. Prawdę mówiąc te opowiadania są tak urozmaicone, że nie wyobrażam sobie, jak mogą się podobać wszystkie na raz jednemu czytelnikowi. Mam wrażenie, jakby każdy rozdział był pisany pod inny target, trochę na takiej zasadzie, na jakiej tworzy się boys bandy.
Z perspektywy czasu muszę nadmienić, że jeszcze historia uczonego jako-tako dawała radę – ze względu na sam pomysł. Wciąż jednak nie miała startu do pierwszego rozdziału.

Główni bohaterowie tak naprawdę po mnie spłynęli. W gruncie rzeczy trudno mi było dopatrywać się w nich w ogóle postaci, które mogłabym lubić bądź nie, bo byli stereotypowi i przez to dość nudni. Samolubny poeta, twarda detektyw, cierpiący duchowny i tak dalej. Meh. Ani na sekundę nie wyszli z przypisanych im ról. Jednocześnie to zróżnicowanie było bardzo powierzchowne, bo na przykład zupełnie nie odczułam go w narracji – a przecież każdy rozdział opowiadał ktoś inny, więc fajnie by było, gdby to się dało wyczytać nie tylko z treści, ale i z formy. To znaczy dobrze, poeta bluzgał – yay. Niniejszym był bardziej wkurzający od innych – nie wiem, czy mam mu to liczyć jako sukces…? No i niektóre rozdziały mają narratora trzecio-, a inne pierwszoosobowego – nie wiem, co ma mi to powiedzieć.
Choć tu, oczywiście, równie dobrze to może być problem tłumaczenia, a nie samej powieści.

Zdecydowanie też nie usatysfakcjonowało mnie zakończenie. To chyba ono najmocniej mi uświadomiło, że zmarnowałam nad tą książką czas. Wkurzyło mnie i jakoś tak sprawiło, że poczułam się oszukana teraz już na serio.
Jest jeszcze, ma się rozumieć, John Keats, który przewija się (znaczy nie osobiście) dość obficie na kartach… khem, powieści. Tu nie przeczę: poematu Keatsa nie czytałam (próbowałam, ale mnie znudził), więc może przez ten brak kontekstu umyka mi coś ważnego. Może nie umiem docenić książki Simmonsa.
A może najlepiej będzie, jak zapomnę o niej ponownie.




Notka popełniona w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane", które co prawda w tym roku chyba nie istnieje, ale ja wciąż walczę.

niedziela, 15 lutego 2015

Gaaaalaaaavaaaaaaaant!

Tak naprawdę nie wiem, kto pierwszy wspomniał o Galavancie. Serial w ogóle mnie nie interesował przez jakiś czas, choć parę osób wokół mnie wychwalało tytuł pod niebiosa. A potem chyba Ulv mnie zawlókł przed monitor i pokazał początek pierwszego odcinka. Z miejsca zauroczył mnie król starający się o rękę Madaleny. I tak to się jakoś zaczęło…

Owszem, zawsze powtarzam, że nie umiem w seriale. W dodatku zupełnie nie umiem w musicale (chlubne wyjątki: Deszczowa piosenka i Chicago). A jednak tutaj dostajemy musicalowy serial, który zdołał mnie urzec praktycznie od pierwszego wejrzenia.
Na tapecie mamy tytułowego Galavanta (Joshua Sasse), czyli rycerza bez skazy, Bohatera przez wielkie „B”, który… no cóż, wiódł słodkie, bohaterskie życie wraz z ukochaną, Madaleną (Mallory Jansen) do momentu, w którym okazało się, że oblubienica w sumie woli sławę i bogactwo złego króla-porywacza od bohaterskiej niezmierzonej miłości. Po nieudanej próbie odbicia kochanej kobiety z rąk króla Richarda (Timothy Omundson) Galavant się stacza i dopiero księżniczka Isabella (Karen David) zdoła nakłonić go do bohaterskich czynów, ratowania dam w opresji i takich tam. I tak to się wszystko zaczyna.

Serial ma kilka zasadniczych elementów, którymi całkowicie mnie urzeka. Przede wszystkim: bohaterowie. Yup, dopiero co wspominałam, że bohaterowie są dla mnie ważni, no nie? In your face, profesjonalni krytycy (nawet jeśli mówię o serialu, a nie o książce).

kadr z serialu (Sid, Isabella, Galavant)
Ten serial nie ma słabych postaci. Po prostu nie ma. Zacznę od mojego faworyta, czyli króla Richarda. Nie mogę go nie uwielbiać. Po pierwsze: jest zwyczajnie wspaniały w byciu zarazem skończoną łajzą i w sumie dobrotliwym głupkiem. Kiedyś, przy okazji wyzwania trzydziestodniowego, rozkminiłam, że lubię bohaterów, którzy łączą w sobie przeciwieństwa. Richard łączy je naprawdę świetnie i wiarygodnie. Jest dzięki temu bardzo udanym antagonistą: robi to co robi, bo z jego punktu widzenia to jest słuszne, opłacalne, właściwe i tak dalej. A nie dlatego, że… no nie wiem. Bo tak, mwahaha (w tle strzelają pioruny). Z drugiej strony można powiedzieć, że przecież on nie jest aż tak zły – bo prawdziwą zakałą jest królowa, prawda? Powiem tak: jestem zachwycona królową. Totalnie zachwycona. Dlaczego? Bo jej nie cierpię. Nie znoszę jej, jest podłą, okropną suką. O matko z córką, jak mi brakuje takich bohaterów! Złych, do których widz czuje niechęć właśnie ze względu na to, że są źli, a nie na to, że są schrzanieni już na etapie pisania scenariusza. Bo ja ją przecież rozumiem. Ja kupuję jej motywacje i pragnienia. To wszystko ma sens. Ona po prostu jest zła i ani trochę nie jest sympatyczna. Naprawdę – szacun za to. Podziwiam.
Jeśli chodzi o bohaterów negatywnych, to zdecydowaną wisienką na torcie jest Gareth (Vinnie Jones!). Tak – Vinnie Jones tańczy i śpiewa. Cudność nad cudności.
kadr z serialu (Gareth, Madalena, król)
W ogóle to, co mi się w nich podoba, oprócz samych charakterów, to łączące ich relacje. Związek króla i królowej ma szansę stać się jedną z moich ulubionych historii miłosnych – ja wiem, że można by uznać, że w ogóle nie ma tam żadnej miłości przecież. Tyle że nie. I to mi się podoba, że ta relacja nie jest oczywista ani jednoznaczna. Są dwie osoby, które w jakiś sposób dojrzewają do swojego towarzystwa. Jest związek, który ewoluuje w fajny, wiarygodny sposób.
No i oprócz tego: król i Gareth – piękna przyjaźń. Po prostu.
Z drugiej strony, mamy naszą bohaterską drużynę, skupioną wokół Galavanta. Jeśli mam być szczera, najsłabiej w tym zestawieniu wypada sam Galavant, co wcale nie znaczy, że jest słaby. No ale bądźmy szczerzy: zrobić dzielnego rycerza bez skazy tak, żeby nie był nieznośnie wkurwiajacy, to naprawdę ogromna sztuka. Galavant da się lubić – po prostu ma zbyt silną konkurencję, przez co być może nie lśni najjaśniej ze wszystkich. Choć dla mnie w ogóle ta ekipa wypada nieco bladziej od antagonistów. W tym przypadku ich siła polega głównie na wzajemnych relacjach, bo w pojedynkę nie wiem, czy miałabym do nich aż tyle serca. Podoba mi się, jak im na sobie zależy, ale jak jednocześnie działają sobie na nerwy. Jak chcą być fair wobec siebie, ale niekoniecznie mają wybór.
Jest też mnóstwo postaci mniej lub bardziej epizodycznych – począwszy od piratów, przez błazna, a na kucharzu kończąc. I wszyscy są świetni. Ten serial po prostu nie ma słabych bohaterów, no serio. Skoro już wspomniałam o kucharzu, nie mogę pominąć jego wątku miłosnego – który jest doskonały. Po prostu doskonały. Sympatyczny i jednocześnie zachowuje tę okrutną nutkę realizmu.

kadr z serialu (piraci)
Poza bohaterami, uwielbiam Galavanta za dystans do siebie. I do formuły musicalu. Uwielbiam to, jak postacie same wyrażają swój stosunek do faktu, że leci kolejna piosenka. I uwielbiam ten totalny brak logiki przy śpiewaniu (ot, choćby piosenki w lochach – nie zliczę, ile razy bohaterowie opuszczali swoje cele, przechodzili z jednej do drugiej itp.). Po raz pierwszy mnie to tknęło chyba gdzieś na początku, kiedy po piosence Galavant uskarżał się, że boli go brzuszek i że stracił kondycję, a to była długa piosenka. Wtedy sobie pomyślałam, że wporzo – w taki musical możemy się bawić. To musical świadomy ułomności tego gatunku.
No i, tak zupełnie na marginesie, piosenki są naprawdę sympatyczne. Nie wszystkie jakoś szczególnie do mnie przemawiają, ale niektóre są bardzo fajne.

Trzecim elementem, za który lubię Galavanta, jest – uwaga – fabuła. Tak, w dużej mierze opiera się na kliszach. Jednocześnie podaje to wszystko w fajny, świeży sposób. I ma jednak nieco dość oryginalnych pomysłów – ot, choćby zaczynając od tego, że oblubienica cnego rycerza podejmuje na początku taką a nie inną decyzję. No albo piraci – wspominałam o piratach. Uwielbiam ten wątek – głupi i dziwaczny, jak większość wątków w tym serialu.
W przypadku Galavanta, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że tak: czekam na drugi sezon. Czekam ze zniecierpliwieniem, bo intryga się zagęściła, sojusze się pozmieniały i po prostu czekam, co będzie dalej. W dodatku odcinki trwają niecałe pół godziny, więc naprawdę łatwo wyłuskać sobie czas na oglądanie. A to po prostu świetna rozrywka. I wiecie co? Wciąż da się zrobić doskonały serial bez zasypywania widza cyckami, o.

Aha: RUTGER HAUER!!!! *biega w kółko i macha rękami, wydając fangirlowskie piski*




– What happened to the other chef? Looked just like you, but older, more wrinkly.
– My father?
– Right. What happened to him?
– You had him killed, sir.
– Hmm?
– Your mutton was too rare.
– Well, that doesn't sound like me.
– You killed his father before him. Your family has killed the last four generations of chefs in my family. It's not a great job, my king.

– I'm such a bully!

czwartek, 12 lutego 2015

Pożegnanie ze Śródziemiem albo "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii"


No dobra, chyba dobiłam do granicy cierpliwości. Tyle się już naczytałam o tym, jaki to Hobbit jest fuj, że odczuwam nieprzepartą ochotę otworzyć okno i wrzasnąć na całe gardło: „Podobała mi się Bitwa Pięciu Armii i chętnie poszłabym na nią do kina ponownie!”.
Żeby nie było niejasności: wciąż za najlepszą część uważam An Unexpected Journey. Dwa lata, które minęły od seansu(ów) w kinie ani trochę nie zmniejszyły ciepłych uczuć, jakimi darzę ten film – a może wręcz przeciwnie, podoba mi się coraz bardziej. Jednocześnie niezmiennie mam żal o część drugą – z powodów, o których pisałam. Na tym tle naprawdę bałam się o Bitwę Pięciu Armii. Z jednej strony widziałam, że Jackson umie w Tolkiena naprawdę fajnie. Z drugiej – że jak czasem coś schrzani, to po całości.
Ostatecznie trzecią część Hobbita uważam jednak za naprawdę udaną. Nie jest to Niezwykła podróż, ale zdecydowanie lepiej niż Pustkowie Smauga. W ogóle mam nieodparte wrażenie, że większość głupot wynikła z tego, że trzeba było coś zrobić z tym burdelem, jakiego narobili właśnie w poprzedniej części.
No bo ot – choćby nieszczęsny elfio-krasnoludzki romans. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej zbędny wątek. Pamiętam, że ludzie narzekali na rozwinięty wątek Arweny we Władcy pierścieni. No, ale tam przynajmniej reżyser miał jakikolwiek punkt zaczepienia – istniał wątek do rozwijania. Tymczasem bardzo chciałabym napisać, skąd wzięty jest wątek z Tauriel i Kilim, ale tego nie napiszę, bo jestem damą i nie wypada. Na szczęście nie ma tego złego – bo nawet z tego idiotycznego tematu udało się filmowi wycisnąć coś pozytywnego: i jest to, o zgrozo, Legolas (jeśli pozytywnym aspektem wątku jest Legolas, to wiedz, że coś się dzieje). Tak, wspominałam już, że w Hobbicie ogólnie odpicowali elfa dużo fajniej niż we Władcy. Podtrzymuję. O ile związek Tauriel i Kilego był głupi i koszmarnie nudno poprowadzony, o tyle podobała mi się relacja Legolas – Tauriel. W tę właśnie stronę: czyli stosunek Legolasa do elfki. Jego bezradność wobec tego, że wybrała kraśka i jego ujmująca lojalność, choć mógłby być zazdrosnym sukinsynkiem. Jedno, co mi nie gra z Legolasem, to zakończenie, gdzie pada coś o kochaniu i o matce… i ja nie ogarniam, co to miało na celu. Pewnie chodziło o jakieś pokazanie… nie wiem: trudnego dzieciństwa Legolasa? Braku miłości w życiu? Trochę strzelam, bo to naprawdę było dokładnie z tego samego miejsca, z którego był wątek Tauriel i Kilego.
(kadr z filmu)
Niemniej nie mam pretensji – jak wspomniałam, to była kaszana rozgrzebana w Pustkowiu Smauga. Oczywistym było, że trzeba ją jeszcze zakończyć.
Trudno mi też mieć wąty o to, jak Legolas śmieje się w twarz grawitacji – zawsze to robił i nauczyłam się to akceptować. Głupawe, ale whatever. To Legolas.
Podobnie nie chcę się czepiać Alfrida – jest postacią irytującą, nieśmieszną i zbędną, ale poznaliśmy go w poprzedniej części, więc oczywiste było, że skoro film powiedział A, powie też B. Zresztą, odkąd widziałam Pustkowie Smauga z dubbingiem, jakoś tak cieplej myślę o Alfridzie (Boberek – jedyne światełko w tej dubbingowej kupie). No i może ja po prostu jestem pozbawiona poczucia humoru – bo w kinie ludzie obok mnie zaśmiewali się, kiedy Alfridowi złoto z cycków się posypało i takie tam…

Z rzeczy, które w tym konkretnym filmie wywołały moją irytację, mogę wymienić: Thorina, desant Beorna, zgony i zakończenie.
Po kolei:

Thorin – nie chodzi mi o niego samego, a raczej o ten jego obłęd. Uważam, że został pokazany po prostu nieumiejętnie, źle. Przy okazji Black Sails wspominałam o złotych lejach i dziwnych efektach – no właśnie, tego badziewia było zdecydowanie za dużo. Wyszło sztucznie, tandetnie i nachalnie. Kiedy jeszcze wcisnęli Thorinowi „ssssssssskarba”, zrobiło się tak, jakby mi ktoś szpadlem przez ucho ładował wyryte w kamieniu „CHCIWOŚĆ JEST ZUA”. Złoty lej w ogóle staram się wyprzeć, ale ciągle nie mogę. A przecież tak naprawdę gdyby oczyścić z tego film, po samym zachowaniu Thorina można by się zorientować, o co się rozchodzi.
Desant Beorna – no tak, tutaj w zasadzie chodzi o drobiazg, ale nie mogę tego pominąć. Było głupie, bezsensowne i zbędne. I nie wynikało z tego, że Beorn taki po prostu był. To nie były antygrawitacyjne brykania Legolasa. Beorn przecież był postacią zrobioną bardzo na serio. A potem zrobili coś takiego z Orłami… No i ej: dlaczego właściwie zmienił się w czasie skoku? Rozchlapany na ziemi naleśnik z miśka miał być dużo lepszy od naleśnika z człowieka…?
(kadr z filmu)
Zgony – pojedyncze łzy, śmierć ciągnąca się w nieskończoność (bo przecież trzeba jeszcze malowniczo pospacerować po lodzie i rzucić dramatyczne spojrzenie na pole bitwy, mimo że się ma dziury w stopie i brzuchu), pożegnalne mowy… to nawet zabawne, bo te rozbudowane i wysokobudżetowe sceny zgonów mnie zupełnie znudziły, podczas gdy w książce – choć były opisane bardzo zwięźle, by nie rzec: lakonicznie – autentycznie mnie ruszają do tej pory. Jedynie Fili wypadł nieźle, choć tu z kolei mam żal, że ta jego śmierć została potraktowana właściwie jakby nie miała żadnego znaczenia. W sumie nie miałam nawet czasu się zasmucić, bo już lecieliśmy z dramą Kilego. Ale to jest, niestety, pochodną tego, co było już w Pustkowiu Smauga: z równoważnego duetu „Kili i Fili” zrobiło się „Kili… i ten tam drugi, co za nim łazi”. Szkoda.
Zakończenie – a właściwie jego brak. Zniosłabym desant, złotą trąbkę i pojedyncze łzy, ale no za to to miałabym ochotę wydłubać Jacksonowi gałki oczne za pomocą kredki Bambino. Przypomnę może, o czym jest Hobbit: to historia kompanii krasnoludów i jednego hobbita, którzy idą do Samotnej Góry odebrać swoje złoto i królestwo. Naturalnym by więc było, że skoro przez dziewięć godzin budujemy tę historię, w zakończeniu wypadałoby pokazać widzowi, czy bohaterowie odzyskali złoto i królestwo, prawda? Nie. Bo kurwa trzeba podkreślić super-bardzo-mocno, że to prequel Władcy pierścieni. Co tam, że przez cholerne dziewięć godzin czekałam, żeby na tronie Ereboru zasiadł prawowity król – ważniejsze jest, żeby Bilbo popatrzył znacząco na Pierścień, prawda? Wrr. Tak samo bez zakończenia został wątek Barda, którego też budowali przez ładnych parę godzin. No ale już dobra, mimo wszystko Bard nie był głównym tematem historii. To znaczy okej, słyszałam, że wersja reżyserska ma zakończenie. Ale poprawcie mnie, jeśli się mylę: wersja reżyserska chyba powinna mieć różne sceny dodatkowe, które nie są konieczne do ogarnięcia samej podstawowej historii, no nie? Z dwojga złego można było do wersji reżyserskiej wcisnąć licytowanie Bilbowej norki (swoją drogą – szacun i wielkie wow, że w ogóle to wrzucili do filmu! Widocznie jednak czegoś się nauczyli po Władcy), bo to nie należało do głównej osi fabularnej. Ale wywalać z wersji podstawowej element, który powinien być naturalnym zwieńczeniem dziewięciu godzin filmu?! Jackson, czy ty naprawdę się z pośladkiem na mózgi pozamieniałeś?!

A jednak, mimo tych zastrzeżeń (które traktuję jako trzy lajtowe i jedno poważne), powtarzam: film mi się podobał. Godzinna rozwałka była ładna, efektowna i dynamiczna. Nawet jeśli czerwie jakby trochę pomyliły setting – bardziej mnie rozbawiły niż tak naprawdę zdenerwowały. Podobnie jak dziwne nieodcięcie głowy Bardowemu synowi – ot, takie tam „ale WTF?”. Podobało mi się, że krasnoludy wreszcie trochę odzyskały osobowości. Podobały mi się zjebki, jakie strzelił Dwalin Thorinowi. I jak wyraźnie Balin widział, że to, co się dzieje z Dębową Tarczą, to on już widział dwa razy. I podobało mi się, że fajnie i konsekwentnie trzymali się tego, że Bofur opiekował się Bilbem. Spłakało mnie, kiedy wszyscy wystąpili w pełnej płycie, a jeden Bofur do zbroi wciąż nosił swoją nieśmiertelną uszankę. Podobało mi się, kiedy ludzie chcieli zlinczować Alfrida (szkoda, że tego nie zrobili, sniff…). Jak mówiłam, podobało mi się, co Hobbit zrobił z Legolasem.
A tak naprawdę krążę wokół tematu i krążę, ale w końcu muszę to z siebie wyrzucić:

DAIN!!!!!!11!!!1oneone!!11!!jeden!1!

(kadr z filmu)

Oh. Maj. Gad.
Dain.
Dain mnie ómarł bardzo. Po wielekroć. Mogłabym zapętlić tylko tę część filmu, w której jest Dain – i oglądać ją do upadłego. Dain Ironfoot. Dain Zabójca Trolli. Dain, którego gra Billy Connolly, czyli Il Duce z moich ulubionych Świętych z Bostonu.
To dla mnie naprawdę ważne, ponieważ tak naprawdę to właśnie Dain stanowił mój największy lęk, odkąd w ogóle dowiedziałam się, że powstaje ekranizacja Hobbita. Bo w książce Dain wywarł na mnie ogromne wrażenie. I równie ogromnie panikowałam, że film to zaprzepaści. Owszem, film zrobił to zupełnie inaczej. Ale w tym przypadku „inaczej” wcale nie oznacza „gorzej”.

Aha, przypomniał mi się jeszcze jeden zarzut, ale to już właściwie nie dotyczy samego filmu: piosenka z Bitwy Pięciu Armii ssie. Podobało mi się, kiedy we Władcy Pippin śpiewał dla Denethora, ale nie przesadzajmy. To nie ten klimat.

Koniec końców, choć film nie jest wolny od wad, naprawdę świetnie się bawiłam w kinie.
A może to kwestia tego nieszczęsnego oglądania Pustkowia Smauga z dubbingiem dzień wcześniej…? Po czymś takim każdy film wydałby się świetny…
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...