środa, 30 kwietnia 2014

Fraa w czytelni (77) - "Cylinder van Troffa"

Autor: Janusz A. Zajdel
Tytuł: Cylinder van Troffa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Bookrage

Powoli bo powoli, ale wreszcie zaczynam się zaprzyjaźniać z pozycjami nabytymi w ramach kolejnych edycji Bookrage. W pierwszej kolejności, namówiona przez Ulva, złapałam za Cylinder van Troffa. A zaraz potem usunęłam powieść z czytnika, bo jestem debilem – czyli tym samym straciłam wszystkie notatki z czytania. Czyli będę tworzyć bez żadnej podkładki.

Pierwsze, co mnie uderzyło, to przeludnienie. Bardzo fajnie Cylinder… zagrał z Przestrzeni! Przestrzeni!, ponieważ w obu tekstach autorzy poruszają problem przeludnienia w nie aż tak odległej przyszłości. Jest to tym fajniejsze, że obaj zupełnie inaczej się z tym rozprawiają: podczas gdy Harrison zaprezentował religijne, bezmyślne i ledwie wiążące koniec z końcem społeczeństwo, które gnieździ się w ogromnych miastach, w których nie istnieje coś takiego jak prywatność, Zajdel poszedł inną stronę i poszukał rozwiązania w kosmosie: oto ludzie, widząc, jaka czeka ich przyszłość, imali się różnych metod rozwiązania problemu, a kiedy zawiodły, wybrali spośród siebie elitę, która wyemigrowała na Księżyc, by tam przeczekać, aż wyginą ci „gorsi” ludzie, a potem wrócić i zaludnić Ziemię na nowo. Nie przeczę, zdecydowanie bardziej kupuję wersję Harrisona, tym bardziej, że – jak wspominałam – ona się w sumie częściowo już spełnia. Społeczeństwo Zajdla jest niewiarygodnie liberalne i ugodowe. W Przestrzeni! Przestrzeni! wybuchły zamieszki, bo ktoś ośmielił się zaproponować antykoncepcję. U Zajdla ludzie wydają się nie mieć większego problemu z reglamentowanym rozmnażaniem się i chemicznym pozbawieniem ludzkości możliwości posiadania potomstwa. W tym punkcie po prostu nie łykam tej wersji, bo ludzie najzwyczajniej w świecie tacy nie są. Jeśli było to potrzebne Zajdlowi do tego, by pokazać taki a nie inny świat, który zastał nasz bohater, to w porządku – w zupełności to rozumiem. Niemniej to założenie wydaje mi się zupełnie niewiarygodne.
Natomiast, jeśli oderwać się od samej otoczki, cała reszta prezentuje się bardzo fajnie. Począwszy od samej konstrukcji powieści, która jest historią w historii, przez zagadnienie podróży w czasie (konsekwencją jednego i drugiego jest fantastyczne zakończenie, które sprawiło, że poważnie się zastanawiałam, czy ja mam aby kompletną wersję, czy też Bookrage coś skopał i czegoś zabrakło – otóż nie, o ile mi wiadomo, to tak ma być) aż po bohaterów – nie są oni jakoś szczególnie wyraziści, ale jednak wzbudzają sympatię. Zarówno kapitan, który wraz z towarzyszami od samego początku planuje ucieczkę, jak i tytułowy „szalony naukowiec” van Troff, aż po narratora. Ten ostatni zresztą wzbudza dość sprzeczne emocje, bo jednocześnie jego działanie jest zrozumiałe i trudno go nie tłumaczyć, z drugiej jednak strony, niezależnie od jego własnych usprawiedliwień, trudno nie zadawać sobie pytania, czy jego opieszałość w wykonywaniu misji nie doprowadziła do nieszczęścia.
Ponieważ mówimy o podróżach w czasie, wątek miłosny jest dość pokręcony i dziwaczny.

Prawda jest taka, że gdyby ktoś mnie zapytał, czy to dobra fantastyka socjologiczna, miałabym spory kłopot z odpowiedzią. Moim zdaniem wykłada się na etapie oceny prawdopodobieństwa ludzkich zachowań. Z kolei morał proekologiczny jest miejscami nieco nachalny i nazbyt wprost. Całość broni się jednak podróżami w czasie i bohaterami, a także pomysłem, który – choć nieprawdopodobny – jest po prostu ciekawy. Książkę bardzo przyjemnie i szybko się czyta, a nie ukrywam, że to była moja główna obawa w przypadku Zajdla, jako że „fantastyka socjologiczna” nie kojarzy mi się ani lekko, ani przyjemnie. A jednak okazało się, że jestem zachęcona do bliższego zapoznania się z twórczością tego autora.


Wpis mocno zdawkowy i skrótowy, jako że – jak wspomniałam – usunęłam sobie notatki. Cóż. Nic nie poradzę.




Notka powstała w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".

wtorek, 15 kwietnia 2014

Fraa w czytelni (76) - "Przestrzeni! Przestrzeni!"

Autor: Harry Harrison
Tytuł: Przestrzeni! Przestrzeni!
Tytuł oryginału: Make Room! Make Room!
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 1990
Wydawca: CIA-Books

Właściwie nie jestem jakąś dziką fanką dystopii – w większości przypadków one są bardzo do siebie podobne, oparte na jakiejś formie totalitaryzmu i bardzo często wykorzystujące motyw przeludnienia. Bo to w sumie dość wdzięczne: racjonowanie wody, syfne jedzenie na kartki, mile widziana kontrola urodzeń i takie tam. Kiedy więc pierwszy raz przeglądałam sobie Przestrzeni! Przestrzeni! Harrisona, nieszczególnie mnie to zainteresowało – powieść opiera się na schematach, które mnie po prostu nie jarają. W międzyczasie przeczytałam kilka innych pozycji, ale ostatecznie wróciłam do nieszczęsnego Przestrzeni!…, bo jakoś mnie męczyło. Należałoby przede wszystkim oddać honor autorowi: to, że obecnie tego typu wizja przyszłości wydaje się banalna i mocno wyeksploatowana, nie znaczy, że była taka w trakcie powstawania powieści, w latach sześćdziesiątych. Stwierdziłam więc, że nie będę się ograniczać.
I dobrze zrobiłam – jak się okazało, książkę Harry’ego Harrisona czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Jasne, jest przeludnienie, ale na szczęście autor nie poprzestał na pokazaniu „patrzcie, jaki fuj jest świat przyszłości – no, to nara”, tylko pozwolił czytelnikowi stopniowo zgłębić przyczyny tego stanu rzeczy. Z naciskiem na „stopniowo” – nie odhacza całej ekspozycji na samym początku, by potem w ten zaprezentowany świat wpuścić bohaterów. Czytelnik wraz z bohaterami dowiaduje się prawdy o funkcjonowaniu tej rzeczywistości (głupio używać tu określenia „przyszłość”, mowa bowiem o roku 1999). I, co tu kryć, Harrison wstrzelił się idealnie w moje gusta, kiedy pokazał, do czego doprowadziła społeczeństwo mocno rozbuchana polityka socjalna. A także tak zwani „obrońcy życia”, którzy gotowi są uciekać się do przemocy, byle tylko zapobiegać takiej – a fe! – antykoncepcji. Bo przecież nie wolno, bo każda sperma jest święta. W powieści poznajemy bohaterów, dla których antykoncepcja jest zabijaniem dzieci. Poznajemy też takich, dla których choroba w rodzinie jest błogosławieństwem, bo na chore dziecko albo męża można dostać dodatkowy przydział jedzenia, może nawet kawałek mięsa. Społeczeństwo w powieści jest zdegenerowane w sposób, który całkowicie kupuję – w naszej rzeczywistości przynajmniej częściowo to samo już się dokonało. Dlatego zresztą pod koniec powieści zauważyłam, że podchodzę do niej dużo bardziej emocjonalnie niż na początku. Kiedy Sol wygłaszał swoje stanowisko w sprawie nowej ustawy, miałam ochotę wołać do tekstu „Tak! Dokładnie tak! Teraz pójdź do naszych, pożal się Borze Wiecznie Zielony, środowisk prawicowych i wyjaśnij im to! Wszystko – tłumowi i władzom! Zrób to, proooszęęę!”

W ogóle Sol był świetną postacią – nie ma go dużo, głównie zrzędzi albo opowiada anegdotki ze swojej przeszłości, ale mimo to sprawia wrażenie, jakby był jedynym trzeźwo myślącym człowiekiem w całym mieście pełnym ślepców. Taki dziarski, marudny staruszek, który owszem, czasem robi za element komiczny, ale bardzo często jednak mówi na głos rzeczy, które myśli sobie czytelnik przyglądając się temu okaleczonemu światu.
Prawdę mówiąc, Sol był chyba jedynym bohaterem, którego nie dość, że lubiłam, to jeszcze do którego w ogóle miałam jakikolwiek konkretny stosunek. Sam Andy właściwie cierpiał na okropny brak osobowości. Wiemy o nim, że jest detektywem, że dużo pracuje… ale to tyle. Nie wiemy nawet, czy lubi tę robotę. Jest ciągle zmęczony, ale przy takim natłoku obowiązków, jaki dostał od szefa, to nic dziwnego. Łazi tu i tam, rozmawia z ludźmi, ale wciąż pozostaje absolutnie bezpłciowy. Kiedy do jego mieszkania wprowadziła się hałaśliwa, cuchnąca i nadzwyczaj wkurzająca wielodzietna rodzina myślałam, że może chociaż wtedy w którymś momencie Andy pęknie i pokaże nieco ikry wypierniczając całą tę gromadkę przez okno. Ale nie – nic takiego nie nastąpiło! Andy w całej swojej bezosobowości był jeszcze irytująco pogodzony ze światem, mamrotał narzekania, ale nie robił nic, by zmienić swoją sytuację.
Niewiele lepiej jest z Shirl. Ona co prawda ma przynajmniej jakąś przeszłość i czegoś pragnie, ale to też nie jest zbyt konkretne. Powtarza tylko, że chce być szczęśliwa – ale co to dla niej znaczy? Tego właściwie nie wiemy. Jej przewaga nad Andym polega głównie na tym, że ona coś robiła. Kiedy nie odpowiadało jej życie, jakie wiodła do tej pory – próbowała innego. Czymkolwiek byłoby dla niej to enigmatyczne szczęście, przynajmniej starała się je osiągnąć.
Ostatnim z bezosobowych bohaterów jest nastoletni Tajwańczyk, Chung. Ten z kolei głównie ucieka i się ukrywa. Prawie się nie odzywa. Z początku myślałam, że jego wątek rozwinie się w coś ciekawego. Owszem, rozwija się – ale nic z tego nie wynika. To znaczy dobrze, spotyka Piotra. Ale jeśli mam być szczera, jestem przekonana, że można by Piotra wkomponować w tekst bez pomocy Chunga.
Na szczęście bohaterowie o charakterach słoika kapusty nie zdołali popsuć przyjemności płynącej z lektury. Najpierw mamy bardzo fajnie nabudowaną intrygę, która wciąga w jakiś przewrotny sposób: niby postacie jako takie mi zwisają, ale ciekawa jednak jestem, jak się będą przeplatać ich losy i jak się rozwinie wątek kryminalny, szczególnie że rzecz zupełnie prosta przez głupi przypadek została przez różnych ludzi zinterpretowana jako coś dużo poważniejszego. To było fajne. Właściwie szkoda, że całość nie była pociągnięta trochę w tym kierunku, że kwestię serca na szybie w sumie po krótkiej wzmiance zignorowano, że nie mieliśmy okazji poznać tajemniczego Cuore i tak dalej. Później jednak wątek kryminalny jest coraz bardziej zastępowany socjologicznym, by znaleźć apogeum w zamieszkach i przemowach Sola. Tu już nie ma co prawda intrygi, za to są nadspodziewanie aktualne treści, które budzą emocje.

Przestrzeni! Przestrzeni!, choć jest powieścią z lat sześćdziesiątych i w niektórych miejscach zabawnie się zestarzała (jak wspomniałam: rzecz się dzieje w roku 1999, co wywołuje uśmiech za każdym razem, jak się o tym pomyśli – ach, jakże futurystycznie to kiedyś brzmiało: „XXI wiek”, „rok 2000”! No i całe to okrutne przeludnienie, które nęka USA, to 344 miliony obywateli – obecnie Stany liczą sobie niemal 318 milionów ludności. Liczba zwodniczo bliska tej prorokowanej, ale w jakiś dziwny sposób póki co niepowodująca takiej sytuacji, jaką opisał Harrison), wciąż trzyma fason. Wystarczy nie myśleć o drobiazgach, by móc cieszyć się po trosze kryminałem w stylu prawie noir (szkoda, że nie bardziej), po trosze zaś przerażająco aktualną fantastyką socjologiczną.


Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




– (…) Od trzydziestu pięciu lat mamy już ten mały kawałek plastiku, który kosztuje raptem parę centów. Raz umieszczony, może zostać tam przez lata i nie zakłóca żadnych procesów życiowych. Nie wypada i kobieta nie czuje nawet, że tam jest, ale jak długo jest, tak długo nie zachodzi w ciążę. Wystarczy go wyjąć i może znowu mieć dzieci. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nikt naprawdę nie wie, jak to działa. Może gdyby była to tajemnica przez duże T, to cały ten twój Kościół zaakceptowałby wreszcie tę metodę, uznając jej skuteczność za objaw woli boskiej.
– Zaczynasz bluźnić, Sol!
– Ja? Nigdy! Mam takie samo prawo, by próbować odgadnąć zamysły Boga, jak każdy.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Fraa w czytelni (75) - "Marsjański poślizg w czasie"

Autor: Philip K. Dick
Tytuł: Marsjański poślizg w czasie
Tytuł oryginału: Martian Time-Slip
Tłumaczenie: Małgorzata Fiałkowska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1999
Wydawca: Amber

No dobrze. Szykuję się do tego wpisu od tygodnia i jakoś nie mogę zebrać myśli. Nie wiem, od czego zacząć: czy od tego, że nawet o kolonizacji Marsa można opowiadać w tonach rozkładającego się i powoli umierającego świata, czy że recenzje z Internetów są tak okropnie mylące, czy że powieść jest – jakby to tu elegancko ująć… – zdrowo pierdolnięta i właściwie trudno coś sensownego napisać o niektórych elementach poza radosnym wuteef…
Ale zacznę chyba od Internetów.
Zazwyczaj robię tak, że przed lekturą nie czytam żadnych recek ani opisów, potem układam sobie własne wnioski, a potem – w poszukiwaniu dodatkowych wskazówek, bo może coś pominęłam, a może ktoś coś uber ciekawego napisał – przeglądam cudze opinie. Tym razem jednak do tego stopnia nie potrafiłam wymyśleć czegoś własnego, że sięgnęłam do innych tekstów w poszukiwaniu jakiejkolwiek inspiracji. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zaczęłam czytać o tym, że Marsjański poślizg w czasie to historia o tym, jak to kolonia na Marsie jest w pełni rozkwitu (opis wydawcy, do przeczytania w księgarniach internetowych)! Myślałam, że recenzja Rafała Kosika coś mi podsunie (choć Rafała Kosika nie lubię póki co ani jako pisarza, ani jako człowieka – zaznaczam, że „jako człowieka” oznacza „gościa, którego opinie i z którym rozmowy czytywałam w internetach”), no i zaczynało się nieźle, ale potem zaczął pociskać o maszynach i sztucznej inteligencji, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy myśmy czytali tę samą książkę. Gwoździem do trumny był opis z Wikipedii, który przytoczę w całości:
„Arnie Kott – właściciel korporacji mającej monopol na Marsie w dostarczaniu osadnikom wody otrzymuje tajną informację, że ONZ planuje w odludnym terenie rozpocząć budowę nowego, ogromnego osiedla ludzkiego. Jednego z osadników – Jacka Bohlena, który opuścił przeludnioną Ziemię wraz z żoną i synem, odwiedza niespodziewanie jego ojciec, Leo. W przeszłości Bohlen chorował na schizofrenię.”
Bo jest dla mnie rzeczą absolutnie zadziwiającą, jak bardzo to streszczenie nic nie mówi o tekście i jak bardzo każde następne zdanie jest oderwane od poprzedniego.

No, ale koniec końców inspiracje się wykluły, więc internetowy risercz swoje zadanie spełnił.
Otóż więc tak: jasne, czytelnik dostaje fabułę. Jest cała ta historia o Arniem Kotcie (Kottcie…? Damn, nienawidzę nazwisk z końcówką –tt! Tak, Wyatta Earpa też nienawidzę!), jest Bohlen, który w przeszłości chorował na schizofrenię. I jest ONZ, które planuje inwestycję. Ale przecież dobrze wiemy, że to tylko preteksty. Przecież to Dick. Nie mam jeszcze wielkiego rozeznania w jego twórczości, ale zdążyłam się już zorientować, że fabuła jest u niego pretekstem do zadawania pytań o najgłębsze zakamarki człowieczeństwa, do pokazywania śmierci i… no, właściwie to do ogólnego pognębienia. I przecież tutaj wcale nie jest inaczej: nie mówię tylko o świecie schizofreników, bo o tym trzeba by wspomnieć za chwilę osobno. Ale przecież bohaterowie mówią wprost, że kolonia na Marsie umiera. Że Ziemia ją porzuciła i ogólnie ten eksperyment się nie udał. Czy nagłe zainteresowanie ONZ można uznać za oznakę powrotu dobrobytu do kolonii? Nie, moim zdaniem w żadnym razie nie. W zasadzie narrator nie daje powodów, by wątpić, że cała inwestycja w górach będzie jedynie ostatnią, przedśmiertną drgawką i po tym, jak Ziemia porzuci nowiutkie osiedle, okaże się, że będzie ono służyło jedynie okropnie powolnemu konaniu. Tak więc nic nie wskazuje na to, że na Marsie cokolwiek się udało lub się uda.
Jest natomiast sporo o śmierci. Może nie bezpośrednio (choć i trupy się pojawiają), ale w ogólnej atmosferze. W głowach bohaterów. W schizofrenicznych wizjach. Nie wiem do końca, czy da się jakoś dosłownie rozumieć owo „glublanie", ale nie trzeba. Po pewnym czasie to słowo zaczyna napawać czytelnika strachem i obrzydzeniem – głównie chyba obrzydzeniem. Jest zgniłe, martwe i zarobaczone, ze wszech miar odrażające. Robi się jeszcze dziwniej, kiedy dotrzeć do fragmentu:
„– Odejdź – wysapała do tego czegoś, ale nie odeszło. – Jeszcze – powiedziała wtedy i to coś się z niej śmiało. Śmiało się i śmiało, a ona i przygniatający ją cieżar robili to dalej. Nie mogli przestać.– Glublaj mnie jeszcze – mówiła. – Glublaj mnie, glublaj, glublaj, wsadź swój glublak we mnie, w mój glublak, Glublaczu. Glublaj mnie, glublaj, lubię się glublać! Nie przestawaj.”
Serio… gdybym kiedykolwiek miała wątpliwości w kwestii kondycji psychicznej Dicka, to teraz ostatecznie się rozwiały.

Ale to wszystko sprawia, że Marsjański poślizg w czasie tak świetnie się czyta – jest fascynujący i okropny zarazem. No, i jeszcze cała ta sprawa czasu. Pojawia się pytanie, kto kogo próbuje kontrolować: społeczeństwo schizofreników czy jednak schizofrenicy otaczający ich świat. I jak daleko może sięgać potęga ich umysłu? Czy naprawdę są w stanie przenosić się (i nie tylko „się”) w czasie? Czy zaglądają w przyszłość, czy może po prostu zatruwają swoją chorobą psychikę innych? Czy Arnie Kott naprawdę odwiedził swoją przeszłość, czy to była tylko halucynacja z niedożywienia i śmierć?
Muszę tu oddać sprawiedliwość Kosikowi – owszem, gdzieś tam jest ten element ducha w maszynie, jest przerażająca wizja człowieka, który, choć zachował świadomość, został sprowadzony do kupy części zamiennych. Ale nie wydaje mi się, żeby to właśnie stanowiło sedno powieści. Och, oczywiście, są też Nauczyciele – maszyny, które w szkole wygłaszają pogadanki przed dziećmi. Ale oni z kolei są zbyt sztuczni i odczłowieczeni, żeby czytelnik w ogóle zadawał sobie takie pytania. Są tylko ograniczonymi automatami, które w żadnym razie nie stanowią konkurencji dla żywych istot. Toteż miałam wrażenie, jakby Rafał Kosik zaczął co prawda pisać o Marsjańskim poślizgu…, ale w ostatnich akapitach coś mu się pomieszało i zaczął recenzować Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?.

I nawet nie mogę napisać, że powieść się zestarzała. To znaczy jasne: mamy kolonię na Marsie – a na tym Marsie rdzenną, ze wszech miar humanoidalną ludność przywodzącą na myśl Murzynów i Indian, a także – no przecież! – mamy słynne kanały. Nie ma w tym nic dziwnego, Marsjański poślizg… ukazał się na rok przed tym, jak Mariner 4 rozwiał wątpliwości co do Marsjan i słynnych kanałów. Sęk w tym, że te elementy zupełnie w niczym nie przeszkadzają, nie śmieszą, nie wzbudzają politowania. Po prostu są, doskonale współgrają z całością i podczas czytania człowiek nawet nie myśli o tym, że hej – przecież to bzdura.

To dobra książka. Mocna. Zapadająca w pamięć. Pełna ponurych refleksji, których treść czytelnik sam musi sobie skonkretyzować. Nie wiem, może ktoś zobaczy tam konflikt człowieka i maszyny – ja tego nie widzę. Widzę za to rozkład świata, rozkład ludzkiej duszy i ich wzajemną zależność.


Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




Nie nadawała się na matkę. Kąpała i karmiła niemowlę, traktując je jak szczura doświadczalnego. Dbała o to, by dziecko było czyste i zdrowe, ale nigdy mu nie zanuciła piosenki, nie śmiała się do niego, nigdy właściwie z nim nie rozmawiała. Nic dziwnego, że dzieciaka dotknął autyzm. Czy mogło stać się inaczej? Te rozmyślania wprawiły Steinera w ponury nastrój. Czego innego można się spodziewać po małżeństwie z kobietą magistrem?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...