środa, 26 lutego 2014

ZaFraapowana filmami (92) - "Star Trek: The Motion Picture"

Jak już wspominałam, tkwię w maratonie ST. Jak również wspominałam, przede mną był pierwszy z pełnometrażowych filmów, The Motion Picture z 1979 r. w reżyserii Roberta Wise’a (odpowiedzialnego też za montaż w Obywatelu Kane, a także reżyserię takich filmów jak Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, West Side Story i Dźwięki muzyki; czterokrotnego zdobywcę Oscara, odznaczonego National Medal of Arts). No dobra, tak naprawdę to wiele wyjaśnia… To znaczy prawdę mówiąc dopiero w tej chwili zorientowałam się, kto ten film reżyserował, ale po prostu to mi się wreszcie zaczyna układać.

Chciałabym jakoś zgrabnie i tyle o ile inteligentnie podsumować swoje wrażenia z seansu. Szukam odpowiednich słów, jakichś ładnych porównań czy fraz…
Ujmę to może w ten sposób:




Dziękuję za uwagę, dobranoc.



Wróć, Froo. Wypadałoby uzasadnić, aye? Do roboty więc.

Dobrze, bądźmy szczerzy: początki nie zapowiadały czegoś tak zjawiskowego. Przez ładnych kilka minut widz dostaje… hm… wygaszacz ekranu. Serio, miałam taki w którychś windowsach. Wiecie, ten z wrażeniem lotu przez kosmosy. W połowie zaczęłam się zastanawiać, czy to już tak do końca będzie, czy ki czort. By oddać sprawiedliwość produkcji, hevi zasugerowała, że to mogła być uwertura, a my jesteśmy amuzykalne ćwoki (ok., ujęła to inaczej, ale wiadomo, o co chodzi). Nie wykluczam tego, bo jestem osobą, która musi odpalić Wikipedię, żeby w ogóle sprawdzić, co to jest „uwertura”. Acz w sumie niezależnie od tego, czy to uwertura czy nie, wniosek miałam i mam nadal ten sam: to mogło być dobre w kinie – wkręcało widzów w klimat. Jak się ogląda na kompie, magia znika i zostaje… no właśnie: wygaszacz ekranu.
Niemniej później zaczyna się film i tutaj wszystko diametralnie się zmienia. 

kadr z filmu
Zacznijmy od tego: ROZMACH. Whoa! W serialu wszystko było z tektury i starych firanek, kosmiczny zwierzak zaś był zmontowany z jorka i papier-mâché. A tutaj… tu tak to wszystko jest epickie i zapierające dech w piersi (znów podpowiadają mi Internety: budżet TMP wynosił 35 mln dolarów i był przeszło trzykrotnie wyższy niż powstających w sumie równocześnie Gwiezdnych Wojen). I powiedziałabym, że są okrutne dłużyzny, ale to są przepiękne dłużyzny: ładnych kilka minut widz może wraz z Kirkiem podziwiać wyremontowanego Enterprise, podobnie mnóstwo czasu zostało poświęconego na dokładne pokazanie dziwnego, obcego… czegoś, naprzeciw czemu Enterprise ma polecieć. Oglądając ma się wrażenie, że oto twórcy wreszcie dostali do rąk narzędzia, by pokazać fanom wszystko to, czego nie mogli pokazać w serialu. Ma się wrażenie, że się w tym pławią i z lubością pokazują, metr po metrze, piękny kadłub Enterprise, który niegdyś był tylko dość toporną makietą.
Jasne, nie jest perfekcyjnie. Chociaż po pewnym czasie pojmuję ten zamysł, niezmiennie bawił mnie lewitujący człowieczek za każdym razem, kiedy była jedna z tych monumentalnych scen. Gdyby pojawił się raz, nie zwróciłabym uwagi – ale on był stałym elementem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to takie kuriozalne cameo samego Roddenberry’ego, jak ręka Gibsona w Pasji.
Ale skoro już mieliśmy dzięki Roddenberry’remu (nadal jestem przekonana, że to był on!) porównanie wielkości, to z kolei dziwnie malutki wydał się Enterprise w jednej z końcowych scen, gdzie część załogi wychodzi na zewnątrz. Nieco się to gryzło z tym, co pokazywano widzom dotychczas.
Jeśli już narzekam, to wspomnę jeszcze o kostiumach: powiem krótko – nie podobały mi się. Nie widzę większego sensu w zastępowaniu wcześniejszej, wyrazistej kolorystyki tymi mdłymi pastelami. No i nie ukrywam, że tęskniłam do starych, dobrych miniówek żeńskiej części załogi – ot, taka tam siła przyzwyczajenia. McCoy w koszuli a’la Elvis też średnio się sprawdzał – ogólnie był chyba odpowiedzialny za podprogowy przekaz „to są lata siedemdziesiąte”.



kadr z filmu
Ale to chyba całość narzekania na ten film – na pewno częściowo wynika ono z tym, że jednak minęło sporo czasu od premiery, częściowo zaś z przyzwyczajenia.
Z drugiej strony, bardzo biedne byłoby oglądanie tego filmu bez wcześniejszego obejrzenia serialu. Rzecz w tym, że TMP prezentuje widzom starą, znaną i lubianą ekipę, ale po latach – ich drogi dawno się rozeszły, każde zajęło się swoimi sprawami, Spock wrócił na Volkan, Kirk dochrapał się stopnia admirała (nie takie fajne, bo tym samym musiał rozstać się z Enterprise), Scotty nadzorował wspomnianą już przebudowę statku, a McCoy zapuścił brodę i został hipisem otworzył prywatną praktykę lekarską. I tak dalej. Jedną z fajniejszych rzeczy jest oglądanie tych wszystkich bohaterów, których – tak przynajmniej mogło się zdawać – znamy na wylot, jak się przez te lata zmienili. Oni i relacje między nimi. Oczywiście, najwyraźniej to widać na przykładzie Spocka. Teraz, kiedy jest bardziej Volkanem niż człowiekiem, robi się coraz bardziej creepy. Jego pierwsze spotkanie z Kirkiem – dawnym przyjacielem przecież! – to gadanie do siebie przez narosły przez te lata mur niezrozumienia.
Owszem, samo pokazanie Enterprise, zarysowanie sytuacji i dokładna prezentacja bohaterów, całe to swego rodzaju „zebranie drużyny”, zajmuje mnóstwo czasu. Coś, co teoretycznie jest tylko wstępem do właściwej akcji, tutaj jest nie mniej ważne od tego, co później nastąpi. Ale dzięki temu właśnie bohaterowie z TOSa stają się wreszcie postaciami z krwi i kości. Nie ma już głupkowatego marysuizmu czy utartych powiedzonek, za to jest – jakkolwiek tak bardzo koszmarnie to zabrzmi – głębia. Ale serio, nie wiem, jak inaczej to nazwać. Kirk (no co, jest głównym bohaterem, więc oczywiste, że na nim najlepiej to widać) nagle staje się tak dramatycznie realistyczny, widz czuje jego dramat – kapitana, którego odsunięto od ukochanej Enterprise, który musi ustąpić przed młodszymi, który wreszcie jest skłonny zrobić wiele, by odzyskać to, co utracił.
Ach, ale tu wchodzi kolejna sprawa: konflikt międzypokoleniowy, który został bardzo fajnie zarysowany. Doświadczenie kontra nowe technologie. I, co zawsze lubiłam w Star Trekach, nie ma przedstawionych łopatologicznie żadnych wniosków ani jakiejś jednoznacznej oceny. Kirk nie wychodzi z tej konfrontacji z czystym kontem, ale i Decker… cóż, bardzo widać, że Decker to taki potencjalny Kirk kolejnego pokolenia.

kadr z filmu (Decker i sonda-Ilia)
Wbrew pozorom jednak, to nie jest rzewliwa obyczajówka. Tyle tylko, że teraz będą spoilery, bo będę się zachwycać czymś, co jest jednym z istotniejszych fragmentów fabuły.
Okazuje się, że V’Ger to maszyna. Dobra, jest to dość znany patent, maszyny kontra ludzie, bezduszne tryby kontra życie i takie tam. Tyle tylko, że ten film zupełnie odwraca perspektywę. Maszyny nie są sztuczną inteligencją, nie są jakimiś zbuntowanymi gadżetami istot żywych. One same żywe. To inna forma życia, ale jednak życia. Jasne mieliśmy już hortę w odcinku The Devil in the Dark – formę życia opartą na krzemie. Ale sęk w tym, że – o ile ogólnie człowiek ogarnia możliwość istnienia innych form życia niż te węglowe – o tyle jakoś maszyna znajduje się poza tą pulą. Maszyna może najwyżej udawać życie, jeśli jest dostatecznie podobna do człowieka.
Ale nie w Star Trek: The Motion Picture.

I dalej jeszcze większy spoiler.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie w ogóle sam V’Ger. Było coś fajnego w tym, że zdołał wrócić po latach. Że zyskał życie i świadomość. W ogóle muszę przyznać, że cywilizacja, do której musiał dotrzeć, to wspaniałe istoty: obdarzyli go życiem, rozbudowali, umożliwili powrót tam, gdzie miał spotkać swojego Stwórcę. A u nas? Najwyżej by rozmontowali i sprzedali na złom.

Między tymi wszystkimi zachwytami nie mogę nie wspomnieć, że na mnie największe wrażenie zrobiła scena awarii transportera. Był to chyba jedyny raz w życiu, kiedy tak bardzo stwierdziłam, że chyba jednak idea teleportowania się mnie nie przekonuje. Ten moment w filmie był przerażający i wrzynający się w pamięć.

Żeby nie było: to nie do końca tak, że siedziałam z zapartym tchem i wyłącznie chłonęłam film. Po pierwsze, w ogóle nie byłam przygotowana na tak niesamowicie rewelacyjne widowisko. Po drugie, mimo wszystko znam tych bohaterów i ich lubię, i nie mogę się powstrzymać od wrzucania w najmniej stosownych momentach „He’s dead, Jim!” i takich tam rzeczy. Tak samo jak nie mogłam przestać się śmiać z wyszczuplającego kroju munduru Kirka. No i tego człowieczka, który – gdyby tylko nie próżnia – na pewno krzyczałby „ŁIIII!”, lecąc tak przez przestrzeń. Ale to tylko takie tam uśmiechy wynikające z mojej sympatii dla settingu. Nie zmienia to faktu, że Star Trek: The Motion Picture to całkowicie niesamowite widowisko, piękne, spektakularne i mądre, ze świetnymi postaciami i świetnym przekazem. Ach, no i genialną muzyką. Wcale się nie dziwię, że był nominowany do Oscarów, Złotych Globów i Saturnów. Znaczy dobrze, dziwię się nominacjom za kostiumy, ale to się pewnie wplątało przypadkiem.




– I'm sorry, Will.
– No, Admiral. I don't think you're sorry. Not one damned bit. I remember when you recommended me for this command. You told me how envious you were and how much you hoped you'd find a way to get a starship command again. Well, sir, it looks like you found a way.

wtorek, 25 lutego 2014

ZaFraapowana filmami (91) - Star Trek: TOS & TAS

Star Treka zna każdy. Tak, wiem, generalizuję. Ale serio. Każdy. Nie mówię, że każdy jest fanem, ale nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł pytać „ale ossso chozi?” w odniesieniu do czegoś, co leci w telewizji od pięćdziesięciu lat z wypadami do kina od czasu do czasu. Niemniej, jak to bywa z takimi długowiecznymi produkcjami, często zna się tylko jakiś wycinek – i ja też znałam przez długie lata tylko wycinki Star Treka. Trochę The Original Series, dużo The Next Generation (może nawet całe?), jak na lekarstwo Voyagera. Na szczęście w wyniku jakiejś niezobowiązującej rozmowy zawiązała się grupa maratonowa ST – rzecz polega na tym, żeby obejrzeć całego Star Treka. Całego. Od pilota z kapitanem Pikem, po Into Darkness, co powinno nam zająć nie więcej niż jakieś trzy lata.
Co prawda tempo poszczególnych osób w grupie trochę się rozjechało, ale ja obecnie jestem po The Original Series i The Animated Series, u progu pełnometrażówek i The Next Generation. Ponieważ dwie pierwsze serie stanowią całkiem zgrabną całostkę, uznałam, że czas najwyższy coś napisać… ewentualnie skompilować coś z pisanych na bieżąco podczas oglądania notatek, których – jak właśnie zauważyłam – łącznie z obrazkami mam 70 stron.

Seriale sci-fi w latach sześćdziesiątych nie miały lekko, szczególnie przy mocno ograniczonym budżecie. Dziś pewnie mało kto wyobraża sobie eksplorację kosmosu bez zaawansowanego CGI, a przecież wciąż do telewizyjnych klasyków fantastyki wraca się chętnie: Star Trek, Doctor Who czy choćby The Addams Family – mimo że widać tekturowe dekoracje, a charakteryzacja ledwo się trzyma na twarzach aktorów, te rzeczy nadal dobrze się ogląda. Zresztą, moim zdaniem zbędność efekciarstwa dobrze pokazuje Lexx, któremu – choć jest serialem z lat dziewięćdziesiątych – pod wieloma względami dużo bliżej do produkcji o trzydzieści lat starszych. I który niezmiennie fangirluję.
Star Trek: The Original Series ma to wszystko: dziwnie giętkie halabardy, tekturowe kamienie, sklecone z byle czego rekwizyty i całkowicie epickie kostiumy, wygrzebane najprawdopodobniej z babcinej szafy i zdarte z karniszy. W życiu nie widziałam w takim zmasowaniu jakichś starych nocnych koszul i firanek, jak w tym serialu. Co jest fajne, to pomysłowość w ich wykorzystaniu i – mimo wszystko – staranie, by wyglądało na coś innego. I tak dłoń w koronkowej rękawiczce robi za nietypową roślinę, morderczy android zaś nosi różową, kwiecistą kieckę i szlafrok. Twórcy TOSa nie znali pojęcia obciachu. Wszystko nadawało się do wszystkiego. Owszem, to daje po oczach. Odcinek What Are Little Girls Made Of werżnął mi się tak głęboko w pamięć, że przypuszczalnie będę miała już traumę do końca życia. I, żeby było zabawniej, to w niczym nie przeszkadza. Oglądając serial miałam nieustannie wrażenie, że został stworzony przez ludzi, którzy jarali się tym tak samo jak później fani. Mieli świadomość swoich ograniczeń, mieli dystans, ale jednocześnie mieli wiele do powiedzenia, więc robili co mogli z tym, co mieli. To sprawia, że owszem, płakałam ze śmiechu, widząc niektóre rekwizyty czy dekoracje, ale to najwyżej wzmacniało moją miłość do serialu.
kadr z odcinka What Are Little Girls Made Of
Bo, jak już wspomniałam, Roddenberry i inni mieli w głowach rewelacyjny świat i opowieści, które chcieli przekazać widzom. Opowieści bardzo zróżnicowane, poważniejsze lub bardziej komiczne, z happy endem lub bez, ale z całą pewnością wciągające i, mimo wszelkich technicznych niedociągnięć, ładnie pokazane.
Nie ma najmniejszego sensu przytaczać, o czym są konkretne odcinki, zresztą zajęłoby to zdecydowanie za dużo miejsca i czasu. Mamy telepatów, politykę, obcowanie z innością, światy równoległe, podróże w czasie, a to wciąż tylko niewielki wycinek poruszanych tematów. Przede wszystkim atutem wszystkich tych historii było niepodawanie wszystkiego na tacy. Widz sam może sobie wymyślić, co jest głównym dylematem w danym odcinku, no i sam może wyciągnąć wnioski i dokonać oceny prezentowanych postaw. Bo praktycznie wszyscy „źli” bohaterowie w swoich głowach są tymi dobrymi – wszyscy wierzą w słuszność swoich spraw, tak samo jak Kirk i pozostała załoga Enterprise wierzy w słuszność ichniej misji. Nieporozumienia wynikają z różnic kulturowych, z niefortunnych doświadczeń i tak dalej. Dla przykładu tylko podam Who Mourns for Adonis, The Conscience of the King albo A Taste of Armageddon. Inną rzeczą, która mi się też podoba, są nieszablonowe zakończenia. I owszem, przede wszystkim myślę tutaj o jednym z pierwszych odcinków, Charlie. Jeśli miałabym dopatrywać się wad, to wskazałabym tu głównie na skrótowość. Czasami rzeczywiście wystarczyło zasygnalizować problem i fajnie to wychodziło, ale czasami miałam niedosyt. Najmocniej chyba to odczułam w Space Seed, w którym po raz pierwszy widz spotyka Khana. Moim zdaniem w tym jednym odcinku było materiału na film pełnometrażowy.

Ale oprócz samych fabuł, są przecież bohaterowie. A ci są po prostu fajni. W dużej mierze to zasługa aktorów, owszem. Ale oni są po prostu ładnie, konsekwentnie poprowadzeni. Oczywiście, przede wszystkim nasuwa się kapitan James T. Kirk (William Shatner), który poza wachlarzem oczywistych cnót i zalet, ma parę ciekawych cech: po pierwsze, jego miłość do Enterprise. Nie jest to uczucie, które pojawiło się na potrzeby jakiegoś odcinka, a potem zniknęło. To się przewija stale. Jeśli Kirk ma do wyboru kobietę albo swój statek, wybierze statek. Jeśli ktoś spróbuje odebrać mu dowodzenie, Kirk bez mała popada w obłęd. Inną Kirkową fajną cechą jest jego fanatyczne przywiązanie do jasno określonego, „ziemskiego” systemu wartości, gdzie ceni się przede wszystkim wolność i prawdę – twierdzę, że to fajne, ponieważ te wartości w serialu bardzo często są kwestionowane. I, co ciekawe, nie zawsze Kirkowi udaje się je wybronić, a jeśli nawet, to nierzadko jest to dość gorzkie zwycięstwo, co do którego można w ogóle mieć wątpliwości, czy jest zwycięstwem.
kadr z odcinka Friday's Child
Jest też oczywiście oficer naukowy, Spock (Leonard Nimoy) – nie mam do niego zastrzeżeń poza pilotem – mam niejasne wrażenie, że nie był tam jeszcze do końca dopracowany. Ciągle nie mogę zapomnieć sceny, w której po wylądowaniu na obcą planetę wraz z kapitanem zaczął miziać jakiegoś kwiatka (och tak, o BHP napiszę trzy słowa za chwilę!) i na jego oblicze wypełzł taki błogi uśmiech… to mi nie pasuje. Po prostu nie pasuje. I później już zresztą nie było takich sytuacji (no, oczywiście nie liczę tych całkiem uzasadnionych).
Nie ma sensu wypisywać charakterystyk wszystkim bohaterom, napiszę więc tylko tyle, że wszyscy są świetni. No, poza tym stanowią istną kopalnię pamiętnych tekstów, jak „He’s dead, Jim” czy „It’s illogical”.
Inaczej ma się sprawa z postaciami epizodycznymi – to znaczy owszem, są wśród nich bohaterowie przekonujący i spójni (blondynka z The Cloud Minders, bohaterowie The Conscience of the King, czy nawet wkurwiający Mudd – który, niestety, jest bardzo wiarygodny w byciu wkurwiającym…), ale twórcy serialu nie uniknęli wpadek. Przede wszystkim mam tu na myśli odcinek Miri – z dziećmi. Te dzieci po prostu są słabe. Chłopaczek, który powinien być w wieku dojrzewania, zachowuje się jak dwulatek. W ogóle cała ta dzieciarnia, choć żyje trzysta lat, zachowuje się, jakby od wyginięcia dorosłych minęły trzy dni, a one są wciąż w euforii, że nie muszą myć rąk przed jedzeniem i mogą kłaść się spać, kiedy chcą. Kompletnie tego nie kupiłam.

No i jeszcze jedna istotna dla Star Treka kwestia: BHP załogi Enterprise. Wymieniłabym to właściwie jako wpadkę, ale z drugiej strony, to jest coś tak stałego i konsekwentnie ciągniętego przez wszystkie sezony, że człowiek zaczyna to traktować po prostu jako taki smaczek, charakterystyczną cechę, odróżniającą ten serial od całej reszty.
Wedle wszelkich prawideł i zdrowego rozsądku, na Enterprise nie powinien ostać się nikt żywy. Ci ludzie robią absolutnie wszystko, żeby zginąć w jakiś fikuśny sposób. Nie mają ciepłych ubrań, kiedy wybierają się na lodową planetę. Zostawiają komunikatory gdzie popadnie. Wszystkiego dotykają gołymi rękami. Swego czasu śmiałam się, że w Prometeuszu ci wszyscy uczeni zachowują się jak głupki, bo zdejmują te swoje hełmofony będąc na obcej planecie i smyrają obce formy życia bez żadnych zabezpieczeń. Teraz widzę, że to ma ogromne tradycje. I, co ciekawe, jednak w Star Treku bardzo rzadko ktoś faktycznie ginie w wyniku tej bezmyślności. To znaczy tak ogólnie trup ściele się gęsto (w końcu nie darmo mają tam parę setek dziarskich redshirtów), ale debilne zachowanie i śmierć nie zazębiają się wcale tak często, jak można by przypuszczać.
Warto przy tej okazji wspomnieć też o najczęstszym składzie ekspedycji przenoszących się na wspomniane już obce globy: są to bardzo starannie wyselekcjonowani ci, którzy – zupełnym przypadkiem – są na statku niezastąpieni i których ewentualna śmierć na misji byłaby opłakana w skutkach. Czyli kapitan, pierwszy, naczelny lekarz. Ktoś mógłby zapytać, czy przypadkiem nie jest debilizmem wysyłanie na zwiad kapitana i pierwszego. Czy idea nie jest taka, że pierwszy zastępuje kapitana, w razie jeśli kapitanowi coś się stanie. Ale to nie ma znaczenia. Im wyższy oficer, tym bardziej jest popychlem na pierwszej linii. W ramach ciekawostki: pod koniec trzeciego sezonu twórcy TOSa chyba jednak zaczęli się ogarniać, bo tu i ówdzie zaczynają przejawiać myślenie. Niestety, serial urwał się, nim bohaterowie zdążyli przyzwyczaić się do tej nowej, dziwnej czynności.

kadr z odcinka The Infinite Vulcan
Trochę z obowiązku w sumie dopowiem jeszcze nieco o TASie, czyli animowanej kontynuacji The Original Series, z tymi samymi bohaterami i nawet czasem nawiązaniami do wątków z TOSa.
Ujmę to tak: wszystko, co było fajne w TOSie, jest złe w TASie. Bohaterowie są zupełnie nijacy, głównie za sprawą totalnego braku mimiki. Spodziewałam się, że może teraz – skoro wszystko będzie rysowane – przynajmniej scenografia będzie fajna, bo znikają ograniczenia techniczne i zostaje tylko wyobraźnia rysownika. Na litość Jeżusia, nic bardziej mylnego! Rysunki są straszne. Animacja okropna i sztuczna, rysy twarzy nie istnieją (McCoy ma wory pod oczami, fakt – za wyjątkiem momentów, kiedy ich nie ma…), a przede wszystkim: to jest po prostu niedbałe. Jakby komuś się po prostu nie chciało poświęcać czasu i energii na graficzną stronę serii. Pojawiają się ewidentne błędy, jak ramię przenikające czoło, zły kolor włosów postaci, jakiś niestarannie maźnięty kluskoludek zamiast bohatera, są fatalne zbliżenia twarzy, które naprawdę nie budują napięcia, skoro twarz nie ma mimiki, bardzo często postacie są zastąpione tylko czarnymi sylwetkami, a już zupełnie mnie dobiło, kiedy w trzecim odcinku z rzędu zobaczyłam dokładnie tę samą polankę i ten sam kadr, tylko oczywiście w każdym odcinku na środku stały różne ludziki. Myśleli, że nikt nie zauważy? To trzeba było tego przynajmniej nie wrzucać w tak bliskim sąsiedztwie!
Z kolei fabularnie – cóż, pierwszym problemem jest jakby brak decyzji, czy kierujemy serię do dzieci czy dorosłych. Infantylizm miesza się z czymś, co próbuje być poważniejsze… no właśnie, „próbuje” – bo wątki w TASie są prowadzone jakoś zupełnie po łebkach, jakby nad tym też nikomu nie chciało się przysiąść.
Żeby oddać sprawiedliwość: mam niejasne wrażenie, że ostanie odcinki były, mimo wszystko, nieco lepsze. Choć to może wynikać z tego, że wypaliło mi mózg, bo większość serii oglądałam w trybie półtoradniowego maratonu. Może też wynikać z faktu, że po odcinku z Muddem wszystko wydaje się lepsze.

No. To by było na tyle. Chaotycznie, ale najwidoczniej tak musiało być. Gdyby kogoś interesowały wnioski prezentowane jeszcze bardziej chaotycznie, w dodatku wielogłosowo i ze spoilerami, to zawsze może zajrzeć tutaj.




– Wiesz, co dostaniesz, gdy przekarmisz tribble'a?
– Grubego tribble'a.
[The Troubles with Tribbles]


Spock: Pana mundur, kapitanie.
Kirk: Trafił mi się ładniejszy. To chyba gestapo.
Spock: Zgadza się. Będzie z pana wspaniały nazista.
[Patterns of Force]


McCoy: Widział pan zauroczenie w oczach Spocka? Wreszcie spotkał komputer swojego życia.
[The Ultimate Computer]

piątek, 21 lutego 2014

Fraa w czytelni (69) - "Autostopem przez Galaktykę"

Autor: Douglas Adams
Tytuł: Autostopem przez Galaktykę
Tytuł oryginału: The Hitchhiker’s Guide to the Galaxy
Tłumaczenie: Paweł Wieczorek
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2005
Wydawca: Albatros

Kocham mój czytnik. Serio. Jest jedną z najfajniejszych rzeczy, jakie obecnie mam w posiadaniu. Sprawił, że zaczęłam nadrabiać jakieś – nomen omen – kosmiczne zaległości, które mam w książkach, bo z tymi papierowymi to zawsze jest mnóstwo zachodu: na kupione zaczyna brakować miejsca, z bibliotekami mi nie po drodze, bo zawsze przetrzymuję i później bulę karę (w wojewódzkiej od roku wiszę piątaka), ogólnie dużo zachodu, a nazbyt często zdarza się, że książka jest cegłówką, której nie wcisnę nawet do mojej przepastnej torby, żeby móc czytać w drodze do pracy (tak miałam z Diuną – a mam naprawdę przepastną torbę).
I tak na fali zaprzyjaźniania się z e-czytelnictwem sięgnęłam w końcu po Autostopem przez Galaktykę, na którą to powieść zasadzałam się już od kilku lat, a konkretnie od pojawienia się filmu, który z miejsca mnie urzekł.
I wreszcie stało się.

Moja pierwsza refleksja, jaka naszła mnie jeszcze podczas czytania, to: już wiem, skąd czerpał inspirację Martin Lechowicz, pisząc swoją Teorię portali. Niemal rok temu pisałam o Teorii…: „[Martin Lechowicz] wybrał za to formułę kipiącej humorem, nieco absurdalnej historyjki tchnącej polskimi realiami, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję, a bohaterowie wygrzebują się z kolejnych tarapatów tylko po to, żeby zaraz po szyję wpaść w następne” – pomijając nazwisko, narodowość i oczywiste powtórzenie słowa „szyja”, które mi się wcisnęło w tamtą notkę, o najsłynniejszej powieści Douglasa Adamsa mogłabym powiedzieć właściwie to samo. Bohaterowie, Ziemianin Artur Dent oraz Ford Prefect z układu Betelgeuzy, w ostatniej chwili zmykają z naszej pięknej planety, która w tym momencie zostaje zniszczona. Dwaj panowie zaś zabierają się autostopem z ekipą Vogonów, odpowiedzialnych za wspomniane wyżej zniszczenie. A później po prostu popadają z jednych tarapatów w drugie, na skutek których Artur dowiaduje się nieco o tym, jak funkcjonuje wszechświat. No i, ma się rozumieć, padnie też pytanie o Życie, Wszechświat i Całą Resztę.

Ale może jakieś konkrety…
Bohaterowie są… cóż, są fajni. Zabawni, niezbyt głębocy, ale to nie formuła na głębokiego bohatera. Artur to typowy… no, po prostu człowiek. Zwykły, poniewierany zwykłymi kłopotami człowiek.
„Najbardziej denerwowało go to, że ludzie zawsze pytali, dlaczego jest taki zdenerwowany. Pracował w miejscowej rozgłośni radiowej i ciągle powtarzał swoim znajomym, że jest to znacznie bardziej interesujące niż mogłoby im się wydawać. I rzeczywiście tak było. Większość jego znajomych pracowała w reklamie.”
Kto z nas tego nie zna?
Jest też wspomniany już Ford – jeden z autorów przewodnika Autostopem po Galaktyce, między innymi twórca hasła „Ziemia”. Ford to autostopowy wyjadacz, który zawsze ma plan, a nawet jak go nie ma, to i tak sprawia wrażenie, jakby miał. W zasadzie trudno go nie polubić. Ta sama reguła dotyczy zresztą prezydenta Galaktyki, dwugłowego Zaphoda Beeblebroxa, który generalnie jest nieco obłąkany i w zasadzie sam nie do końca wie, ile wie, no i czytelnik pozna też Slartibartfasta, kosmicznego projektanta fiordów. Wszyscy oni są rozczulająco sympatyczni, choć każdy inny i, prawdę mówiąc, każdy ledwo zarysowany, tak na zasadzie „ma wyróżniające cechy – odhaczony”. Akcja pędzi zdecydowanie zbyt szybko, żeby zagłębiać się w niuanse poszczególnych charakterów. Z tego wszystkiego chyba najbardziej pogłębiony jest prezydent, jako że to właśnie on jest odpowiedzialny za fundamentalne dla rozwoju fabuły wydarzenia. I muszę przyznać, że – choć, jak wspominałam, konwencja nie wymaga żadnych psychologicznych niuansów u bohaterów – to poświęcenie nieco większej uwagi tej konkretnej postaci wypada bardzo fajnie. Czytelnik nie ma przez to wrażenia, że dorwał tylko głupkowate, awanturnicze czytadło, bo gdzieś spod fruwania w próżni i zasysania się na kolejne statki kosmiczne, gdzieś między administracyjnymi komplikacjami na galaktycznym szczeblu wyziera coś, co każe… cóż, co każe po prostu się chwilę zatrzymać. Nie, niech nikt mnie nie zrozumie źle: nie chodzi o jakąś niesamowitą refleksję. Po prostu chodzi o to, że to nie jest bezmyślne.
No cóż, to w ogóle kolejna cecha Autostopem przez Galaktykę. Powieść zdecydowanie nie jest bezmyślna. Owszem, jest zazwyczaj głupawa, pełna absurdalnych zbiegów okoliczności i dziwacznych pomysłów, ale z tego wszystkiego można wyłuskać coś naprawdę fajnego. Ot, choćby samo Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i Całą Resztę – chyba już każdy zna na nie odpowiedź. Ale pointa całego problemu jest, moim zdaniem, naprawdę warta rozważenia. Pod płaszczykiem głupkowatości po raz kolejny kryje się zwrócenie uwagi na całkiem istotną kwestię (opisuję rzecz bardzo dookoła, bo nie chcę spoilować – ani spoinować, jak podpowiada mi autokorekta…).

To po prostu barwa, kipiąca humorem opowieść, z wartką akcją, charakternymi bohaterami i pełnym spektrum problemów: od drobiazgów w rodzaju urzędnika na progu domu w West Country, po sens istnienia wszystkiego. Po zaprzyjaźnieniu się z Autostopem przez Galaktykę żaden ręcznik nie będzie taki sam, ponadto okaże się, że czytniki e-booków są wynalazkiem o wiele starszym, niż mogłoby się wydawać.
Owszem, nie przeczę: spodziewałam się więcej. Pamiętam, że film mnie urzekł. O powieści słyszałam tyle, że po prostu oczekiwałam fajerwerków i wgniecenia w fotel. Tymczasem nie wgniotło mnie. Rozbawiło, czytało się błyskawicznie, z czasem nawet przestałam mieć to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi przy czytaniu Teorii portali – że autor staje na rzęsach, żeby totalnie każde zdanie zawierało w sobie co najmniej jeden dowcip. W ogóle humor jednak jest subtelniejszy i bardziej absurdalny od tego, co można było przeczytać u Martina. Być może więc początkowe rozczarowanie wynikało z zawyżonych oczekiwań. Bo kiedy po pewnym czasie patrzę na to wszystko z boku – to naprawdę fajne czytadełko. Lekkie, jakoś tam jednak zapadające w pamięć, miejscami inteligentne, choć w większości głupio-śmieszne, z budzącymi ogromne pokłady sympatii bohaterami. Czegóż chcieć więcej na długie, zimowe wieczory? Z całą pewnością zaprzyjaźnię się z resztą cyklu.

Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.





Ręcznik, mówi, to najbardziej nieprawdopodobnie użyteczna rzecz, jaką może posiadać międzyplanetarny autostopowicz. Częściowo dlatego, że ma olbrzymie zastosowanie praktyczne. Można owinąć się nim dla ochrony przed chłodem, przemierzając zimne księżyce Jaglana Beta; można położyć się na nim na roziskrzonych, marmurowych piaskach plaż Santraginusa V, wdychając odurzające morskie powietrze; można przykryć się nim, śpiąc pod czerwonymi gwiazdami na opuszczonym świecie Kalffafoonu; można posłużyć się nim jak żaglem, płynąc małą tratwą w dół powolnej rzeki Moth; zmoczyć go i używać jako broni w walce wręcz; zawinąć na głowie dla ochrony przed szkodliwymi wyziewami lub wzrokiem żarłocznego Bugblattera, bestii z Traala (nieprawdopodobnie tępe zwierzę, które uważa, że jeżeli ty go nie widzisz, ono też cię nie widzi. Głupie jak szczotka, ale naprawdę niezwykle żarłoczne); w razie niebe3zpieczeństwa wymachując ręcznikiem, można dawać sygnały alarmowe – no i oczywiście można wycierać się nim, jeżeli ciągle jeszcze jest dostatecznie czysty.

piątek, 14 lutego 2014

ZaFraapowana filmami (90) - "X-Men"

(źródło)
Choć jestem spóźniona jakieś… dużo lat, mimo wszystko chciałabym zadumać się na chwilę nad problemem X-Menów. Nie dlatego, że jest mi to temat jakoś szczególnie bliski – nigdy nie czytałam komiksów (choć wiele o nich słyszałam), jedynie jakoś w liceum oglądałam kreskówki (ten na Fox Kids był świetny, Ewolucję zawsze jakoś podprogowo hejtowałam). Natomiast ostatnio tkwię w X-Menowym maratonie filmowym (brakuje mi już tylko tych dwóch o Wolverinie, ogólno-x-menowe odhaczone). Zgodnie więc ze złotą zasadą „nie znam się, ale się wypowiem”, niniejszym zamierzam spożytkować wieczór na Froowe o mutantach rozmyślania.
Będą spoilery (z filmów).

Najpierw ogólnie: filmy… no cóż, nie są złe. Ogląda się nawet przyjemnie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz oglądałam pierwszy z filmów, miałam pozytywne wrażenia – szczególnie ze względu na zgodność bohaterów z moimi prywatnymi (czyli post-Fox Kidsowymi) wymogami: Jean była nijaka, a Cyklop mnie wkurwiał, lubiłam Storm i Wolverina (bicz pliz, Wolverine jest jak Loki – nie da się go nie lubić), a Xavier wyglądał nieprzyzwoicie identycznie jak w kreskówce. Czy twórcy X-Menów od zawsze wiedzieli, kto by go zagrał w aktorskiej adaptacji i celowo tak go rysowali?
Potężny zgrzyt nastąpił za to przy Rogue, która z kapitalnej babeczki z jajem przeobraziła się w jakąś pojękującą małolatę z syndromem niedomkniętych ust i łzawego spojrzenia.
Fabułę, naturalnie, dość trudno mi oceniać, bo wiadomo: to co znałam, było serialem. A tu nagle pojedyncze filmy (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że również staną się praktycznie serialem…), więc wiadomo, że nie należy się spodziewać jakichś wielkich podobieństw. Tym bardziej, że zasadniczo filmy powinny nawiązywać do komiksów, a ja nawet nie wiem, na ile kreskówki to robiły… no dobra, w chwili pisania tych słów wiem już nieco lepiej, bo zrobiłam rajd po Wikipedii. Nie w tym rzecz.
Ale generalnie mi się nawet-nawet podobało. Jakkolwiek zapamiętałam raczej niewiele, co powinno dawać mi nieco do myślenia.

Podczas niedawnego seansu uświadomiłam sobie, skąd to wyparcie. Nie chodzi o to, że po latach uznałam filmy za złe. Ale dostrzegłam spore podobieństwa do Avengers, czyli: idę na film, spodziewając się naparzanki superbohaterów mających fikuśne moce. A dostaję duuużo gadania, kwękania nad swoim losem, zawiedzione nadzieje i niespełnione romanse, a na sam koniec jakiś smętny wyprysk rozwałki. No dobra, rozwałki na ogół są fajnie zrobione. Ale jest ich po prostu mało! I tak jak z Avengersów pamiętam jedynie tę scenę:


…tak z X-Menów… cóż, z pierwszych raczej niewiele, z drugich kojarzyłam tylko podnoszenie samolotu przez Jean z końcówki.

W ogóle ta filmowa seria o mutantach ma jeden, solidny problem: miłość. Serio – ja rozumiem romanse między bohaterami, w zdrowym dawkowaniu nie mam nic przeciwko. Ale tutaj to była przesada. Po obejrzeniu tych kilku części mam wrażenie, że w sumie cała kwestia genetyczna to tylko jakiś tam marny dodatek, a chodzi głównie o to, że Rogue nie może mieć chłopaka, ale jest zazdrosna o Bobby’ego, bo Kitty może go macać, a w ogóle to sęk w tym, że Wolverine kocha Jean, ale ona kocha Scotta, z wzajemnością zresztą, a Rogue, choć ma tego niemacalnego chłopaka, to i tak robi maślane oczy do Wolverina (takoż niemacalnego). Poza tym Hank zarywa Mystique, Mystique kocha Xaviera, a potem Erica, ale Xavier kręci z agentką... Na litość Jeżusia, czy ja oglądam brazylijską telenowelę, czy filmy o mutantach naparzających się z innymi mutantami?!
Ogląda się to ogólnie przyjemnie, ale po prostu nic nie zostaje w głowie z tego bełkotu.

Ale filmowi X-Meni mają jeszcze inne problemy, zupełnie niezwiązane z moimi subiektywnymi odczuciami. Wychodzi toto w Pierwszej klasie. Znaczy no… czy twórcy w ogóle oglądali poprzednie części? Ja przecież nie wymagam zgodności z komiksem, ale jednak wypadałoby pamiętać, co było powiedziane o uczniach Xaviera w poprzednich częściach tej samej serii, prawda? Tymczasem pod koniec Pierwszej klasy profesor Xavier ląduje na wózku. Ale przecież w retrospekcji z początku Ostatniego bastionu wysiadł z samochodu – i chodził! Nie, żebym narzekała, ale to dość istotna różnica. Albo Cerebro: Magneto (nie pamiętam, w której części) wyraźnie mówi, że zna się na rzeczy, bo pomagał przy konstruowaniu urządzenia. A w Pierwszej klasie? Prototyp mamy zbudowany przez McCoya (btw, serio tak trudno było pomyśleć o zamontowaniu tego hełmofonu trochę niżej i dostawieniu krzesełka? Przecież skoro to urządzenie trzepie użytkownika po mózgu, warto by było chociaż zadbać o to, żeby użytkownik nie pierdyknął o podłogę nagle), a nowszego modelu, tego w szkole Xaviera, wcale nie ma… i trudno uwierzyć, żeby miała się pojawić, skoro w finale filmu Magneto przechodzi na ciemną stronę mocy. A skoro już jestem przy finale Pierwszej klasy: Xavier „zamroził” złego szwaba. A potem dużo krzyczał, kiedy Magneto złego szwaba mordował. Po pierwsze: czemu krzyczał? Przecież wszyscy nie lubili złego szwaba, bo był zły. Znaczy ja wiem, że Xavier był tak świątobliwy, że nawet takiego degenerata nie chciałby zabijać, ale jednak trochę overreacted… Po drugie: skoro tak mu się to nie podobało, czemu po prostu nie odmroził złego szwaba? Albo nie przejął jego umysłu (jak to robił z wieloma innymi osobami w filmie), żeby jakoś się ocalić (znaczy nie się, tylko szwaba)? W moim odczuciu ta scena była nieco bzdurna.
No, ale w ogóle Xavier w tym filmie mnie mocno rozczarował. Miał być chyba cudownym dzieckiem, geniuszem, który z sympatycznego hulaki przeobraża się w zaangażowanego i cnotliwego geniusza. Moim zdaniem to się nie udało. Był mdły i nijaki, a potem był dla odmiany mdły i nijaki. Choć akurat spodobała mi się konsekwencja: we wszystkich filmach, choć to Xavier jest dobry, a Magneto zły, tak naprawdę nieustannie i przy każdym sporze wychodzi na to, że Xavier to naiwny frajer, a Magneto ma rację. I w Pierwszej klasie nie było inaczej.
W ogóle w Pierwszej klasie Magneto jako jeden z nielicznych jest… no, po prostu fajny. Choć najfajniej i najbardziej wyraziście i tak wypada Wolverine, nawet jeśli jego wystąpienie trwa kilka sekund. Sęk w tym, że bohaterowie cierpią tam na jakąś taką bezbarwność. I tygodniowe szkolenie wcale im nie pomaga. W ogóle ej: serio? Wzięte z ulicy mutanty ogarniają swoje supermoce w tydzień? To na kij później cała ta szkoła Xaviera? Wystarczyłyby intensywne, tygodniowe kursy. Tymczasem nasi bohaterowie w siedem dni z jakichś przypadkowych wywłok stają się ubermocarzami. Yay. A Ron Banshee zostaje pierwszą zmutowaną latającą wiewiórką. Niech będzie. Rozczarowaniem w Pierwszej klasie był też Bestia, ale tu chodzi mi po prostu o charakteryzację. Proszę nie zrozumieć mnie źle, ja po prostu jestem przyzwyczajona do takiego Bestii:

(źródło)
a nie tamtego chuderlawego czegoś z zajęczą wargą. On by się nawet do Planety Małp nie nadał.

Tak, wychodzi w sumie na to, że największe problemy nastręczyła mi Pierwsza klasa. Przy niej wykwitły jakieś dziwne sprzeczności i niedociągnięcia, których wcześniej tak bardzo nie było widać.
To wszystko nie zmienia faktu, że na pewno będę oglądać serię dalej. Wciąż liczę na to, że pojawi się jeszcze Gambit (mój X-Menowy tróloff, choć jak teraz o tym myślę, to chyba chodziło o fajny płaszcz i niezły dubbing), Sinister (fangirlowałam go w kreskówce okrutnie) i Apokalips (nie fangirlowałam go, ale trzeba przyznać, że jako antagonista był dość imponujący). Bądź co bądź to filmy o naparzających się mutantach z fikuśnymi mocami, no nie? What could possibly go wrong? Ech, cholerne sentymenty.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Fraa w czytelni (68) - "Szpital kosmiczny"

Autor: James White
Tytuł: Szpital kosmiczny
Tytuł oryginału: Hospital Station
Tłumaczenie: Wiktor Bukato
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis

Mam ostatnio taką fazę na sięganie po autorów, z którymi nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Tym razem padło na Jamesa White’a i pierwszy tom cyklu „Szpital kosmiczny”. No bo c’mon, Ostry dyżur w kosmosach? Kto mógłby się oprzeć? Tym bardziej, że rzecz powstała na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a więc spodziewałam się, że całość będzie dokładnie tym, co lubię. Tym bardziej po rekomendacji Wikipedii, która powiedziała mi, że cykl jest jedną z pierwszych space oper evuh.
Nie zawiodłam się.

Czytelnik poznaje losy… cóż, właściwie trudno tu mówić o losach jakiegoś konkretnego bohatera. Niewątpliwie w książce są postacie, które można nazwać głównymi, wszyscy jednak wiemy, że nie o nie chodzi. Chodzi o miejsce. To trochę jak w serialu Deadwood: niby śledzimy bohaterów, ale w rzeczywistości obserwujemy po prostu, jak funkcjonuje miasto. Tak samo jest tutaj: czytelnik śledzi działanie kosmicznego szpitala, skupiającego na przeszło trzystu poziomach lekarzy i pacjentów z całej Galaktyki. Z oczywistych względów szpital musi być dostosowany do bardzo urozmaiconych rodzajów istot: oddychających tlenem, chlorem, metanem, radioaktywnych, telepatów i empatów, pełzających, latających, chodzących, wielkości piłki tenisowej czy mamuta – w szpitalu jest miejsce dla każdego. Co więcej, nierzadko zdarza się, że przykładowo ziemski lekarz musi zająć się zupełnie nieziemskim pacjentem, a wtedy idą w ruch hipnotaśmy.
No właśnie – ten szpital jest w ogóle bardzo fajnie pomyślany. Autor dość zgrabnie mierzy się z kolejnymi trudnościami, jakich nastręczałaby duża rozmaitość gatunkowa lekarzy i pacjentów. Są więc wspomniane hipnotaśmy, oczywiście każda istota jest zaopatrzona w autotranslator, są też urządzenia do sterowania grawitacją, bo przecież na różnych planetach jest ona różna. Sama obserwacja rozwiązań zastosowanych w szpitalu dostarcza mnóstwa rozrywki. Kolejnym atutem są w ogóle ci wszyscy nieziemcy. Mam tu dość świeże porównanie z Buntem i mam do powiedzenia jedno: tak to się robi, Resnick! Nawet jeśli narrator w Szpitalu kosmicznym nie rozwodzi się nad detalami, dlaczego dana postać akurat ma sześć nóg i przypomina owada (doktor z planety Cinruss, Prilicla – którego, choćbym skisła, i tak czytam „Priscilla”), a jakaś inna wielką gąsienicę, i tak mamy to wyjaśnione w stopniu, który określiłabym jako „tyle o ile”. Akurat tyle, żeby czytelnik „kupił” daną istotę, ale żeby nie nudził się, czytając losy gatunku od wielkiego wybuchu. A przede wszystkim, w obrębie jednej istoty te jej cechy są spójne, nie przypominają randomowego pakietu dobieranego na zasadzie „im egzotyczniej tym lepiej”.
Ale nie tylko ze względów gatunkowych społeczność szpitala jest interesująca. Fajnie wypada też jej struktura organizacyjna. W placówce można natknąć się nie tylko na zwykłych lekarzy i pielęgniarzy, ale jest też choćby naczelny psycholog, który ma dbać o dobrą kondycję psychiczną zarówno pacjentów, jak i personelu medycznego. Od czasu do czasu plączą się też Kontrolerzy – przyznam, że właściwie sama nie wiem, czy stanowią bardziej coś w rodzaju policji czy wojska. Nie da się jednak ukryć, że odpowiadają za porządek tam, gdzie nie wystarczy zastrzyk. Na szczególną uwagę zasługuje najwyższy stopień lekarzy: Diagnostycy. Są to doktorzy nafaszerowani hipnotaśmami, z jednej strony posiadający wybitne umiejętności, z drugiej jednak – dość obłąkani. W tym akurat tomie nie mają jakichś większych ról, co zresztą wzbudziło moje rozczarowanie, bo oni naprawdę zapowiadają się bardzo interesująco. Liczę na to, że w kolejnych częściach cyklu będzie możliwość nieco ściślejszego zaprzyjaźnienia się z nimi.
Niemniej to właśnie przy okazji Diagnostyków znalazłam coś, na co mogę ponarzekać: niestety, na tom Szpital kosmiczny składa się pięć opowieści, które pierwotnie ukazywały się w piśmie New Worlds w latach 1957-1960. A to oznacza jedno: powtarzanie informacji. Jestem zdania, że kiedy wydawca decyduje się na zbiorcze opublikowanie tekstów publikowanych już gdzieś oddzielnie, należałoby dokonać takiej redakcji, by ta opowiadaniowość tak nie raziła. To po prostu źle się czyta, kiedy pięć razy w jednej książce pojawia się jakaś dość istotna, wręcz podstawowa informacja o pewnej grupie.

Pozostaje, oczywiście, kwestia fabuły. Jak wspomniałam, książka przypomina Ostry dyżur w kosmosie – i jak na tę analogię przystało, mamy pięć „odcinków” i pięć oddzielnych przypadków medycznych. Łącznikami dla całości są główni bohaterowie, ale poszczególni pacjenci nie mają ze sobą nic wspólnego. Zdawać by się mogło, że przez to można przerwać czytanie w każdym momencie, bo nie ma złożonej intrygi, która zdążyłaby wciągnąć – otóż nic bardziej mylnego. Człowiek kończy czytanie jednego przypadku i nie może się doczekać, jaki pacjent trafi się doktorowi Conwayowi w następnej kolejności. Sam doktor Conway zaś wyrasta na szpitalnego supermana, choć robi to po cichu, skromnie i w zasadzie bardziej się mu współczuje kolejnych nieprzespanych godzin, niż podziwia geniusz.

Cóż ja tu więcej mogę powiedzieć…? W zasadzie niewiele. Moja znajomość z Jamesem Whitem na pewno nie skończy się na tym tomie. Cykl zapowiada się miodnie, jest nieco nieinwazyjnego humoru tu i ówdzie, jest ogromna, zaludniona galaktyka i bardzo fajne zwrócenie uwagi na to, jak niewiele wiemy. Jak bardzo inne mogą być istoty zasiedlające odległe planety, jak trudno nieraz ocenić, co sprawi komuś ulgę, a co ból. Że nasz punkt widzenia nie może stanowić żadnej bazy w określaniu stanu pacjentów. I jakkolwiek nigdy nie miałam serca do tych wszystkich medycznych seriali, to chyba właśnie znalazłam swój substytut dla nich.


Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomyślał Conway kwaśno, wychodząc. Oto miał na ramieniu lekarza nieziemca, który wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się niczym galareta kluska, ich wspólnym pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego współpracownik nie bardzo chciał wyjaśnić. Conway słyszał kiedyś o ślepym posłuszeństwie, ale ślepa współpraca była dlań pojęciem nowym i – jego zdaniem – raczej głupim.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...