czwartek, 12 grudnia 2013

ZaFraapowana filmami (87) - "D'Artagnan i trzej muszkieterowie"

Filmowych adaptacji słynnego dzieła Dumasa było jak mrówków i wciąż powstają nowe. Wspomniałam na tym blogu zaledwie o dwóch produkcjach, ale to ledwo kropelka w morzu. Dziś więc chciałabym dorzucić kolejne dzieło spod znaku płaszcza i szpady do tego pakietu. Nie dlatego nawet, że jest wybitne. Nie dlatego, że jest bardzo złe. To jest raczej film, który wymyka się tego typu klasyfikacji. Z dwóch prostych powodów:
To film radziecki.
To musical.
 
Powtórzę: D’Artagnan i Trzej Muszkieterowie to radziecki musical z 1978 r. w reżyserii Georgija Jungwalda-Chilkiewicza. O fabule trudno coś nowego powiedzieć, więc poprzestanę na tym, że to zasadniczo dość wierna adaptacja powieści. Oczywiście tu i ówdzie wzbogacona o różne kuriozalne scenki (Milady i Rochefort wspólnie śpiewają kardynałowi ludową pioseneczkę, Atos wyśpiewuje swoją historię itp.), ale tak całościowo nie odbiega zbyt od oryginału. Ponieważ film jest trzyczęściowy, była możliwość w miarę dokładnego podążania z wydarzeniami bez robienia jakichś szalonych skrótów. Są ponadto ładne kostiumy, obfajdane plenery (no, na przykład bohaterowie wyjeżdżają do Londynu i na jakiejś uliczce mijają końską kupę – za jakiś czas wracają z Londynu, a kupa na uliczce wciąż na nich czeka) i sporo radosnego machania szpadami. 
Jeśli idzie o bohaterów, to właściwie też niewiele nowego można o nich powiedzieć: to nie jest szczególnie twórcza adaptacja, książkowy charakter postaci jest oddany dość wiernie, co oczywiście z jednej strony jest fajne, ale z drugiej sprawia, że film prawdę mówiąc nie ma wiele do zaoferowania poza kilkoma przyśpiewkami i powłóczystymi spojrzeniami Aramisa (Igor Starygin), a także ponurą facjatą Czterdziestolatka Atosa (Veniamin Smekhlov) i wiecznie uhahanym Portosem (Valentin Smirnitskiy). Największe wątpliwości mam do samego D’Artagnana (Michał Bojarski): trzydziestolatek z wąsem jak amerykański szeryf gra niespełna dwudziestoletniego Gaskończyka… cóż, zgrzytało mi to. Szkoda, bo tak naprawdę Bojarski zagrał fajnie: był doskonałym prowincjonalnym, sympatycznym głupkiem, kochliwym i bardzo porywczym. Kupowałam go bez szemrania. Tylko żeby był młodszy, no! Ja wiem, że kino już nas przyzwyczaiło do trzydziestolatków w roli licealistów, ale sęk w tym, że przy najlepszych chęciach D’Artagnan nawet nie wyglądał młodo. Ale, tak dla równowagi, bardzo wiarygodnie na przykład wypadł Richelieu (Aleksandr Trofimow) – był bez porównania bardziej demoniczny i kardynalski niż Waltz w tej samej roli. Żałuję, że Rochefort (Boris Klyuyev) został sprowadzony do jakiegoś takiego zupełnie nieistotnego przynieś-wynieś-pozamiataj, bo był bardzo fajny i nikczemny i aż się prosiło, by było go więcej. 
Należy też wspomnieć o tym, że twórcy filmu naprawdę się postarali. Co prawda Francuzi zaiwaniają po rosyjsku, co samo w sobie daje dość komiczny efekt, niemniej Buckingham (Aleksiej Kuźniecow) mówi po rosyjsku z bry… w sumie to z amerykańskim akcentem, a czasem wplata angielskie słówka. Świadczy to bądź co bądź o pewnej dbałości o szczegóły.
No i piosenki… Te okropne piosenki… To znaczy proszę mnie nie zrozumieć źle: one po prostu okropnie wpadają w ucho. Fakt, nie wszystkie. Inne z kolei są do siebie nieco podobne i po pewnym czasie (a wspomniałam: film jest trzyczęściowy, prawda?) nużą. Ale to nieszczęsne Para para paradujemsja… tak perfidnie wchodzi w głowę, że jak ktoś nie chce tego nucić przez kolejne dni, niech odpuści sobie oglądanie.

Tyle, jeśli chodzi o mój krótki komentarz. Myślę, że resztę powiedzą za mnie zdjęcia i muzyka, więc zapraszam do indżojowania:

Aramis był Tym Śpiewającym - choć miał taki dość słabowity wokal, to jednak wypadał w tym fajnie i mu to pasowało:




Nieco zdjęć:

Pamiętajcie: pod każdym murem jest stóg siana, by nań zeskoczyć.
Rochefort i Milady - jak widać, są źli. I mroczni.
Są tak źli i mroczni, że właśnie śpiewają kardynałowi. Rochefort również przygrywa.
Błysk w oku, szczery uśmiech i śpiew - cały Aramis.
Film może zawierać śladowe ilości Elementów Komicznych.
Szanowny małżonek Konstancji pisze list do kardynała. ^^
Ot, taka tam sielska scenka, jak idą i śpiewają.
Tu z kolei sam Richelieu wyśpiewuje historię swojej nieszczęśliwej miłości.
Królowa i Buckingham
A tu śpiewająca królowa usiłuje popełnić samobójstwo.
Portos. Poza a'la Errol Flynn.
Otóż, jak się okazało, Aramis ma moc władania Słowem. Na boku dorabiał jako Kaznodzieja.
A tutaj chciałam tylko nadmienić, że totalnie chcę takie buty, jak ma pani na pierwszym planie.
Tajemniczy Don Pedro! I to wszystko jest na serio!!!
Prawie jak Przeminęło z wiatrem.
Efekty specjalne over 9000. Wzruszenie=level hard.
Królewska para w otoczeniu dworu. Tak, ten pulpet to król Ludwik Sprawiedliwy.
Skoro już nauczyliśmy się efektu z przebijającą panienką, to się nie może zmarnować!
Nawalony Atos :D
Nie żeby coś, ale ja na miejscu króla byłabym nieco sfrustrowana, gdyby mi tyle osób wisiało nad głową przy jedzeniu...
Z drugiej strony, kolejna scena wiele wyjaśnia.
Milady śpiewa. I się wczuwa. I pełza po ścianie.
A ta scena jest totalnie hetero i w ogóle nie wiem, jak można przy niej się śmiać. Rzekłam.


I, no cóż, ta najokropniejsza piosenka. Ta, której wciąż nie mogę się pozbyć. Cierpcie ze mną, mwahaha!

środa, 4 grudnia 2013

Fraa w czytelni (62) - "Po moim trupie"

Autor: Magdalena Owczarek
Tytuł: Po moim trupie
Miejsce i rok wydania: Charleston 2013
Wydawca: CreateSpace

Zgodnie ze złożoną swego czasu deklaracją: INAUGURUJĘ WYLEWANIE ŚWIEŻEGO BETONU.
No, choć akurat dziś ten epitet „świeży” trochę nie gra w kontekście tego, o czym chcę wspomnieć. Ale nieważne.

Kilka razy wspomniałam już o NaNoWriMo. A także o tym, że napisawszy w listopadzie 50 tys. słów można się wydać via CreateSpace. Niby to tylko selfpublishing, no ale potem ma się powieść sprzedawaną na Amazonie, a to daje +18 do lansu. Macałam już takie wydane NaNoPowieści – cóż, zazwyczaj swoje. Frajda jest, ale wciąż nie wiedziałam, jak to jest z perspektywy czytelnika. 
Po moim trupie Magdaleny Owczarek wpadło mi w ręce jak NaNoZbawienie. Od razu właściwie przykuło moją uwagę: rewelacyjny tytuł, świetna okładka, fantastycznie zrobione wnętrze. Ta książka po prostu wyróżnia się z tłumu.
A treść? No cóż, jak łatwo się domyślić, będzie jakby martwawo. Konkretnie: zombiaki. A mój stosunek do zombiaków jest właściwie trudny do jednoznacznego określenia. Z jednej strony zombie same w sobie niezmiernie mnie bawią, tematyka funeralna jakoś zawsze budziła mój niezdrowy sentyment, śmieszne obrazki z chodzącymi trupami uważam za zdecydowanie śmieszniejsze od tych z dziećmi, a jakbym mogła, zgromadziłabym w domu zapas puszek na wypadek zombie apokalipsy. Ale jednak nie mam serca na przykład do zombie-filmów. Prawdę mówiąc, jedyny, który mi się podobał z tej konwencji, to Wysyp żywych trupów. Cała reszta jest albo głupia, albo fuj. Najczęściej jedno i drugie. Tutaj po raz pierwszy miałam zmierzyć się z zombiakową literaturą.

Młoda bohaterka i narratorka zarazem, Karolina, opowiada swoją historię – historię wrocławianki, która przeżyła zombie apokalipsę siedząc zabarykadowana we własnym mieszkaniu na siódmym piętrze. To znaczy – w ten sposób przeżyła parę pierwszych dni apokalipsy. Potem okazało się, że trzeba wyjść uzupełnić zapasy… i wraz ze spotkaniem Radka wszystko się zmieniło. Nie, to tylko brzmi jak tanie romansidło, spokojnie.

Mam z tą książką mały kłopot. Z jednej strony mamy te zombiaki: dość klasyczne, zarażające przez krew, głupie i niezbyt mobilne, ale występujące w zastraszających ilościach. Z drugiej – ludzi. Tych, którzy przeżyli. Naturalnie to na nich koncentruje się opowieść, a żywe trupy są tłem, falą zalewającą bohaterów ze wszystkich stron. Ten efekt ogólnie wyszedł bardzo fajnie. Jest wrażenie oddzielenia przez zombie od reszty świata, jest poczucie zagrożenia, no bo one są dosłownie wszędzie – jest też kilka normalnych trupów, w razie gdyby czytelnik nie był przekonany, że zombie bywają niebezpieczne. Ale to wrażenie od czasu do czasu się załamuje pod ciężarem absurdów – z rodzaju tych, które stanowią chyba odwieczną bolączkę historii o zombie apokalipsie. Na przykład: one są powolne. Tak bardzo powolne! Jakim cudem niby zdołały się rozmnożyć do tego stopnia, żeby w ogóle być zagrożeniem? Skoro jedna osoba (zgoda, osoba dość wyjątkowa na tle innych bohaterów, ale wciąż jedna!) przechodzi przez całe hordy zombie jakby szła na grzyby, nie uświadamiając sobie w ogóle, że ktokolwiek może mieć z nimi problem (z zombiakami, nie z grzybami), to ja się zaczynam zastanawiać: a wojsko? A jakiekolwiek inne służby wyszkolone do tego, żeby przerabiać potencjalnego wroga w mielonkę? Wszyscy byli na jakimś kolektywnym L4, kiedy akurat wybuchała zaraza, że nasi martwi przyjaciele tak się namnożyli? To okropnie zgrzyta. Człowiek czyta i zastanawia się „hej, ale jakim cudem do tego w ogóle doszło?”. Przez naprawdę długi czas lekturze towarzyszy mimo wszystko nadzieja. Bo tu i ówdzie pojawiają się sugestie, że aha!, są jakieś haczyki, za tym wszystkim stoi jakiś potężny twist. Ale nagle natknęłam się na epilog, pustą stronę, a potem już tylko okładka – i zostałam sama, bez długo wyczekiwanego twista. Siedziałam i się zastanawiałam: „Ej, ale co z tymi wszystkimi wzmiankami później się dowiedziałam czy inne tak bardzo się myliliśmy? To już?!” – bo powieść się urywa. To znaczy samo w sobie zakończenie jest ładne i zgrabne, ale urwane w kontekście moich oczekiwań.
Jak wspomniałam, to jest NaNoPowieść. Ja od razu zaczynam się zastanawiać, czy nie było tak, że plan co prawda Autorka miała, ale w pędzie jakoś go nie do końca zrealizowała, może częściowo zarzuciła. Podobną wątpliwość miałam ze wstydliwym epizodem z samochodem. W mojej głowie zaświeciła lampka: „bohaterowie nie pomyśleli? Czy autorka?” Wiem, że to się w NaNo zdarza. A szkoda, bo solidny, wyjaśniający nieco twist fabularny byłby świetnym kopem na zakończenie najzwyczajniej w świecie fajnej, wciągającej nawalanki z zombiakami.
No tak – bo abstrahując od tego mojego marudzenia tam wyżej, Po moim trupie jest po prostu świetnym czytadłem z całym wachlarzem wyrazistych i różnorodnych postaci, z podejmowaniem bardziej lub mniej mądrych decyzji i z chlapiącymi zombie-flakami. Wciąga się ten tekst błyskawicznie, a dodatkowym plusem dla mnie jest osadzenie akcji we Wrocławiu – czyli u nas, w Polsce, na naszym podwórku. Przypuszczam, że czytelnik z Wrocławia miałby jeszcze więcej radochy, mogąc właściwie samemu podążać śladem bohaterów.

Ach, skoro wspomniałam o różnorodnych postaciach: w większości bohaterowie są fajni. Sebastian totalnie kupił mnie recytowaniem jednej z katylinarek, które tak bardzo uwielbiam. Czarek był doskonały z tym swoim natchnionym poetyckim Wielkim Planem. I tak dalej. Najsłabszym ogniwem okazała się… Karolina. Wkurzała mnie właściwie od samego początku. Mam niską tolerancję na takie zagęszczenie przekazu „Co wy wiecie o życiu, ja byłam w Afryce, biczyz!” w jednej powieści. W którymś momencie na widok słowa „Afryka” miałam ochotę strzelać. Potem się to uspokoiło, więc doszłam do wniosku, że albo ja się uodporniłam, albo to był taki zamysł, żeby stworzyć wyrazistą postać. Może i wkurwiającą, ale wyrazistą. Tyle tylko, że Karolina jest tak naprawdę mocno mdła. Ok, jest twarda i była w Afryce, ale tak poza tym…? Ma sporo szczęścia. Ale czy ma jakieś pasje, jak choćby Czarek i Radek? Nie zauważyłam. Fakt, narratorka opowiada czytelnikowi historię tego, jak przeżyła zombie apokalipsę, a to nie daje wielu sytuacji sprzyjających wyznaniom, że tak w ogóle, to uwielbia haftować sowy. Ale ja po prostu nie czułam z Karoliną totalnie żadnej więzi. Powieść wciągnęła mnie ze względu na całą resztę postaci, ale nie na nią – co równie dobrze może wynikać z, zawsze przecież kulawej, kwestii gustu.

Prawdę mówiąc, kiedy zaczynałam czytać Po moim trupie, moja główna obawa dotyczyła redakcji i korekty tekstu. Tymczasem spotkało mnie tu szalenie miła niespodzianka – oprócz paru literówek i jednego czy dwóch powtórzeń, to jest naprawdę dobrze napisane. Co bardziej niepokojące: całościowo nie stoi wcale niżej od tekstów, które serwują nam za ciężkie pieniądze „poważne wydawnictwa”. W dodatku autorka ewidentnie nie ma problemów z ubieraniem myśli w słowa, bo pojawiają się świetne frazy, budujące sceny, które zapadają w pamięci. Mimo że to „tylko” NaNoPowieść o zombiakach.

Co ja tu jeszcze mogę rzec? Powieści takie jak ta uświadamiają człowiekowi kilka rzeczy: 
  • z akcji typu NaNoWriMo może wyniknąć coś dobrego (ot, np. fajna powieść do poduszki),
  • powieść pisana w miesiąc wcale nie musi ssać, tak jak to mogłoby się wydawać,
  • mamy ludzi, którzy piszą fajnie i niegłupio, teraz tylko świat musi o nich usłyszeć.
Mam szczerą nadzieję, że będę miała okazję przeczytać jeszcze wiele NaNoPowieści, a także jeszcze jakiś inny dłuższy tekst Magdaleny Owczarek. Przedtem czytałam tylko jedno jej opowiadanie, które – co tu kryć – nie przypadło mi do gustu. Zwalam to na obcą mi tematykę. Tutaj sprawa miała się inaczej i poza dwoma głównymi zarzutami (ucięte zakończenie i wzbudzająca moją niechęć Karolina) powieść Po moim trupie wspominam bardzo, bardzo dobrze. Uznaję pierwsze literackie spotkanie z zombiakami za udane. 




Drgawki w końcu ustały; obserwowałam, jak powoli zbiera się znowu do kupy, wspiera o krawędzie łóżka, podgina kolana, próbuje unieść głowę. Przypominało to trochę próby odzyskania równowagi po mocnym uderzeniu w głowę: szybki restart funkcji motorycznych i kompletne przeklasowanie błędnika.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...