wtorek, 30 kwietnia 2013

ZaFraapowana filmami (80) - romantyzm wariactwa


No dobrze, dziś będzie trochę inaczej. Na wstępie uprzedzam: będą spoilery. I to dużo. Nie bawię się w żadną recenzję, tylko w takie zupełnie luźne pitolenie, toteż szczegóły fabuł zamierzam zdradzać obficie i z lubością. Z drugiej strony, nikt nie powinien aż tak okropnie na to narzekać: wspomnę bowiem o filmach najpóźniej z roku 2001 roku, więc kto ich nie widział, ten… no cóż, ten  pierdolina jak ja, że największe hiciory ogląda z przeszło dziesięcioletnią obsuwą.

Dalej: kiedy piszę „romantyzm”, w żadnym razie nie mam na myśli miłości. To znaczy trochę też, ale bardziej mi tu chodzi o nawiązanie do pewnej epoki, a więc o słabość do mistycyzmu, o umiłowanie tego, co niezrozumiałe, egzotyki, o skupienie na nieodgadnionym życiu duchowym, na emocjach.

O czym chcę w ogóle pisać? O filmach. Filmach poświęconych psychicznie chorym. Przy czym chodzi mi tu właśnie o te romantyczne przedstawienia, ciepłe i wzruszające, które nie pozwalają nie poczuć sympatii do tego głównego wariata-bohatera. I stawiają pytania, kto tu tak naprawdę jest wariatem. I czy należy delikwenta pozbawiać tego jego małego świata, w którym on żyje, w którym przecież odczuwa zupełnie realne emocje.
Tak się złożyło, że mam kilka takich ulubionych filmów. Zaczęłam się zastanawiać, czemu, u licha, one są moje ulubione, skoro ani nie przepadam za obsadą, ani obyczajowa fabuła nie jest dla mnie jakąś szczególnie atrakcyjną (jestem beznadziejnym przypadkiem zwichrowanym w stronę fantastyki). To znaczy kłamię: w przypadku pierwszego z tych filmów, przez długi czas myślałam, że tu chodzi głównie o obsadę – no bo Johnny Depp i Marlon Brando? What could possibly go wrong? Ale potem się okazało, że sprawa nie jest tak prosta. Bo po świetnym Don Juan DeMarco przyszła pora na Piękny umysł, a później na K-PAX (z czego dwa ostatnie tytuły obejrzane wyłącznie dzięki wytrwałemu molestowaniu przez Ulva, za co dziękuję). A ja nie jestem ani fanką Russela Crowe’a, ani Kevina Spacey czy Jeffa Bridgesa (choć ten ostatni w True Grit był naprawdę prześwietny).
I wreszcie doszłam do wniosku, że rozbija się o ten właśnie romantyzm wariactwa.

Nie znam się na chorobach psychicznych. Nie znam się w ogóle na psychiatrii, choć kiedyś (och, będzie jakoś w czasach podstawówki) chciałam zostać psychiatrą. Niemniej jest jedna, potężna rzecz, która do tej dziedziny zawsze przyciąga, czy się na tym człowiek zna czy nie: mózg. Mózg jest trudny, skomplikowany i – przynajmniej przez większość ludzi – kompletnie niezrozumiały. Człowiek wykorzystuje te swoje – powiedzmy – piętnaście procent mózgu. Czemu tak mało? Co by było, gdyby wykorzystywał więcej? Które obszary fajnie by było wykorzystywać bardziej, a której mniej? To wszystko dla laików jest czymś na kształt czarnej magii. Myślę, że to dlatego bohater-wariat jest tak interesujący.
Tu nie chodzi przecież o to, że to jest bohater niepełnosprawny. Niepełnosprawność, dajmy na to, fizyczna tak „fajna” nie jest. Nie fascynuje nas postać tylko dlatego, że ma nogę urżniętą w kolanie. Musi wtedy nadrobić czymś jeszcze, żeby w ogóle być interesująca. Ale bohater psychicznie chory to coś zupełnie innego. No bo czym, tak naprawdę, nadrabiali Ernie (Saul Williams) czy Howie (David Patrick Kelly)? Oni po prostu byli, z tymi swoimi fobiami, dla „normalnego” człowieka zupełnie niepojętymi. Czy ich polubiłam? Naturalnie że tak! Szczególnie Howiego! Nawet wtedy, kiedy prawie uśmiercił Erniego – nie mogłam go nie lubić, to przecież był tak poczciwy człowiek – miał +20 do lansu przez sam fakt znajdowania się w klinice. Polubiłam go od pierwszego pytania zadanego Protowi (Kevin Spacey).
Ale weźmy samych głównych bohaterów: najpierw wspomnianego już Prota (K-PAX z roku 2001) oraz Don Juana (Johnny Depp) z filmu z 1994 roku. Ładuję tych dwóch panów do jednego worka, bo przecież tutaj schemat fabularny był bardzo podobny: pacjent i doktor. Widz jest świadkiem terapii – tyle że tak naprawdę przecież w tej terapii pacjentem jest właśnie doktor, a nie ten cały wariat. Bo ten wariat pozwala innym otworzyć się na zupełnie inną rzeczywistość, tę, która istnieje obok nas, a której nie dostrzegamy w pogoni za awansami, pieniędzmi i bogowie wiedzą czym jeszcze. Czy doktor Jack Mickler (Marlon Brando) i Mark Powell (Jeff Bridges) nie są podobni? Czy spotkanie z niecodziennym podopiecznym nie doprowadzi ich do tego, że wreszcie zaczną dostrzegać to, czego nie widzieli do tej pory, jak kobiecość małżonki czy szczęście życia rodzinnego? Ależ tak, podopieczni otwierają swoich doktorów na zupełnie inne, duchowe życie.

Jest też inna kwestia: fantastyka. Film poświęcony psychicznie chorym może tak naprawdę zahaczać o dowolny gatunek. Taki na przykład K-PAX – spokojnie może robić za fantastykę naukową, choć przecież zasadniczo to coś w okolicach dramatu obyczajowego. Ale czy aby? Przecież o wyznaczonej godzinie coś się dzieje w pokoju Prota. Przecież znika Bess, która ma najbardziej przekonujący argument, czemu Prot powinien zabrać ją na swoją planetę. W końcu sam Prot, choć dla doktora to wciąż ta sama osoba, dla wszystkich pacjentów odszedł, a znaleziony pod łóżkiem katatonik to jakiś inny człowiek. A więc może Prot w istocie był przybyszem z obcej planety, który po prostu, wróciwszy do siebie, zostawił w klinice swoją ziemską skorupę? A może był tylko człowiekiem, który przed pięcioma laty przeżył tragedię? Tak naprawdę nie wiadomo – i to jest właśnie takie fajne. Podobną sytuację mamy w Don Juan DeMarco: nawet jeśli docieramy wreszcie do prawdziwej – to znaczy prawdziwej dla doktora – tożsamości pacjenta, to tak naprawdę nie jest istotne. Wcale nie chcemy znać jego ubóstwa, traum i tej całej jego szarej rzeczywistości. On „działa” tylko jeśli zostanie w swoim urojonym świecie. Bo on niejako w majestacie prawa mówi rzeczy, których my głośno nie mówimy. Które zakopujemy gdzieś głęboko, na wzór tych doktorów – i wraz z nimi je odkopujemy i na krótką chwilę stwierdzamy, że ci „obcy”, czyli ci wariaci, mają rację: przecież mamy tyle piękna, żeby się nim zachwycać, tyle życia i energii wokół nas – jak to możliwe, że mimo tego bywamy znudzeni czy zniechęceni?

Głównie tu mówiłam o relacjach pacjent–doktor, a więc o dwóch zbliżonych pod względem konstrukcji produkcjach, Don Juan DeMarco i K-PAX, ale przecież jest jeszcze jeden świetny film, gdzie główną rolę gra szaleniec: Piękny umysł, przybliżający widzowi historię Johna Nasha (Russel Crowe), matematycznego geniusza ze schizofrenią, laureata nagrody Nobla. Wspominam o tym filmie oddzielnie, ponieważ tutaj już mamy nieco inną kompozycję i na coś innego położony nacisk: nie ma tej relacji pacjent-doktor, jest za to pacjent-świat.
Nie ukrywam, że na samym początku mój stosunek do głównego bohatera był co najmniej ambiwalentny. Głupi buc jest głupim bucem, niezależnie od tego, jak genialny jest w istocie. Toteż go nie lubiłam. No po prostu nie. A potem nagle okazało się, że cały świat, w którym żył przez kilkadziesiąt lat, nie istnieje. W filmie w jakiś sposób naprawdę udatnie to pokazano – tę tragedie człowieka, któremu nagle ktoś mówi, że tego wszystkiego, czym on żył do tej pory, po prostu nie ma. Znów wrócę do początku tego wpisu: bo dla mnie jest tu właśnie ten romantyzm wariactwa, czyli to wnikanie w coś niezrozumiałego, próby zgłębienia ustrojstwa, którego nikt tak do końca nie pojmuje. Zasadniczo powinno się te wszystkie urojenia Nasha zlikwidować jakimiś dostatecznie mocnymi prochami, ale wkrótce okazuje się, że wcale niekoniecznie – że geniusz sam musi sobie z tym radzić, bo prochy, oprócz urojeń, zlikwidują… no właśnie: jego geniusz.

Wszystko to są zagadnienia fascynujące i dziwne. Pozwalają na obcowanie z fantastyką nawet ludziom, którzy fantastyki w zasadzie nie lubią. Pozwalają na stawianie pytań i sugerowanie zachowań, których normalnie by się nie przyjęło – a nad którymi, w przypadku tych filmów, smarka się w chusteczkę.

Znów wyszło mi chaotycznie i bałaganiarsko, mimo że ten wpis miałam nawet przemyślany – no, zanim zaczęłam go pisać. Chodziło mi po prostu o zarysowanie, dlaczego – moim zdaniem – filmy o osobach psychicznie chorych się sprawdzają, dlaczego poruszają widza i jakie otwierają możliwości twórcom. I dlaczego je lubię, choć nie jestem fanką aktorów (zazwyczaj oglądam filmy ze względu na aktorów i się tego nie wstydzę!). A teraz, tak sobie myślę, po prostu już zamilknę.
Po prostu polecam do obejrzenia: K-PAX, Don Juan DeMarco i Piękny umysł. I już.

środa, 24 kwietnia 2013

Fraa w czytelni (51) - "Dzienniki gwiazdowe"


Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Dzienniki gwiazdowe
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Jak to zwykle bywa, moja historia z tą książką jest dość długa. Zauważyłam ostatnio, że w ogóle większość powieści zaczynam po dwa-trzy razy, nim wreszcie się do nich przekonam. Cóż, widocznie długo dojrzewam do lektury. W każdym razie Dzienniki gwiazdowe również próbowałam czytać już wcześniej – raz ledwie tknęłam, ale jakoś się nie złożyło. Potem pojechałam nieco dalej, bo aż do podróży dwudziestej pierwszej, która jednak mnie tak wymęczyła, że w połowie dwudziestej drugiej odpadłam.
Wreszcie jednak nastąpiło podejście zwieńczone sukcesem – i całe szczęście, bo po poprzednich próbach utkwiło we mnie jedno zasadnicze przekonanie: Ijon Tichy to mój ulubiony bohater Lema. No – on i profesor Tarantoga, który jednak pozostaje postacią drugoplanową.

Ale od początku:
Dzienniki gwiazdowe to zbiór – jak się łatwo domyślić po tytule – zapisków międzyplanetarnego podróżnika, który zwiedził przestrzeń kosmiczną wzdłuż i wszerz, nic go nie jest w stanie wytrącić z równowagi, a na Ziemi bywa jedynie gościem – Ijona Tichego. Jego opowieści są pełne doniosłych czynów, które zmieniają oblicze światów, ale też znajdzie się kilka historii będących jedynie relacją mieszkańca egzotycznej planety na temat minionych zdarzeń, które Tichy skrzętnie zanotuje. Nie ma tu właściwie reguły. Z tego zresztą powodu trudno oceniać Dzienniki gwiazdowe całościowo, bo przy tak dużym zróżnicowaniu jedne podróże potrafią czytelnika urzec, inne zaś – choć przecież napisane równie sprawnie – nużą. I tu wrócę do tego tekstu, który pokonał mnie przy poprzednim podejściu do Dzienników: do Podróży dwudziestej pierwszej. Na początku jest mocno kuriozalna, zadziwia i wciąga – potem jednak zaczyna się dłużyć, jako że jest to jeden z tych tekstów, gdzie tubylec (w tym przypadku przeor, niejaki o. Dyzz Darg) opowiada historię swojej cywilizacji. Kiedy czytelnik oswoi się z jej absurdami, niewiele zostaje. Nie oznacza to wcale, że te „przegadane” podróże są generalnie nudne: na przykład opowieść samotnego duchownego, ojca Lacymona, z Podróży dwudziestej drugiej jest fantastyczna.
Bo przecież, tu nie chodzi o to, czy jest akcja, czy tylko rozmowa, czy zupełnie niewiarygodne wspominki samego Tichego (jak w Podróży dwudziestej ósmej, w której podróżnik przytacza swój rodowód) – chodzi o humor, smaczki (och, Lem pasjami bawił się nazwiskami i skrótami), no i te wszystkie, wcale nie zakamuflowane przecież, refleksje: o systemach politycznych, o religii, o przyszłości robotyki, podróżach w czasie, odpowiedzialności dziejowej i o mnóstwie innych, równie pojemnych tematów.

No tak. Przy czym należy pamiętać o tym, że Fryy są spaczonymi czytelniczkami, więc całość i tak łykają ze względu na bohatera. Otóż to: jedni szukają w literaturze fabuły, ja szukam postaci. Jak już wspomniałam, Ijona Tichego całkowicie uwielbiam. Nie tylko, ma się rozumieć, za to, że jest genialnym i niestrudzonym podróżnikiem: rzecz w tym, że Tichy jest… co tu dużo mówić, jest kretynem. Jeśli się wczytać w te jego dzienniki, naprawdę wyłania się obraz człowieka, który ma nieprzyzwoicie wiele szczęścia, jednocześnie nieprzyzwoitą łatwość do wpadania w tarapaty, a także jest ogólną gapą życiową, nawet jeśli miewa przebłyski geniuszu. I kiedy tak czytam, że oto Ijon Tichy przez cztery godziny szorował okienko w swojej rakiecie, bo myślał, że ma tam napaskudzone, a dopiero potem się zorientował, że to planeta, jakoś nie mogę przestać się śmiać. Innym znów razem Tichy staje się bardzo bliski szaremu czytelnikowi, kiedy oblatuje kilkadziesiąt planet w poszukiwaniu zagubionego scyzoryka, a ostatecznie (c’mon, to nie jest spoiler, bo przecież to nie ma żadnego znaczenia dla samej istoty opowiadania) znajduje go pod podszewką własnej kurtki (bah!, przecież ja dobrze znam uroki dziurawych kieszeni i nieświadomego przechowywania niezliczonych rzeczy właśnie pod podszewką!). I, co jeszcze fajniejsze, czytelnik po przeczytaniu Dzienników zostaje tak naprawdę z zawieszonym w próżni pytaniem, czy Tichy to wybitna postać, czy co najwyżej wprawny łgarz.

No właśnie: to mnie zaintrygowało w tej książce chyba najbardziej: czy Ijon Tichy przeżył to wszystko, co opisywał? Wątpliwości może budzić choćby zbiór pamiątek, które w przyszłości mają trafić do muzeum. No bo cóż tam znajdziemy? Kamień (pochodzący jak najbardziej z Ziemi, wydłubany z buta), scyzoryk, złamany ząb… takie całkowicie ziemskie śmieci. Oczywiście, każdy z tych przedmiotów ma jakąś historię, która nadaje mu wiekopomnego znaczenia, ale tak po prawdzie Tichy nie ma niczego, co by rzeczywiście dowodziło prawdziwości jego słów.
Ale jest też inna rzecz: druga część Dzienników, czyli Ze wspomnień Ijona Tichego. Jest to również zbiór opowieści podróżnika, tym razem jednak pisanych z perspektywy czasu, kiedy Tichy już tkwi na Ziemi, znużony oblatywaniem wszechświata. Nie uświadczymy tu rakiety przemierzającej Drogę Mleczną, za to bohater opowie o kilku niezwykłych spotkaniach, jakich był uczestnikiem tu, na Ziemi. Ponieważ jest sławną osobistością, przychodzą do niego różni naciągacze i szaleńcy, a czasem i prawdziwi geniusze. Między innymi pojawia się niejaki Molteris, który skonstruował wehikuł czasu. Tichy na tę rewelację reaguje ogromnym zdziwieniem i tylko wrodzona otwartość umysłu sprawia, że nie pakuje od raz słów swojego gościa między bajki. Ale ja się zaczynam zastanawiać: skąd to zdziwienie? Wszak Ijon Tichy sam dwukrotnie miał do czynienia z manipulowaniem czasem. Raz stworzył wszechświat, wysyłając w przeszłość cząsteczkę, która wywoła Wielki Wybuch. Za drugim razem stanął na czele organizacji mającej naprawić historię Układu Słonecznego, wysyłanie ludzi w tę i nazad do przeszłości było dla niego chlebem powszednim. A więc – powtarzam – czemu na jeden mały, niechętnie działający wehikulik miałby się zdziwić?

W ogóle dopiero w tej drugiej części, pisanej z perspektywy czasu, Tichy zaczyna się trochę uczłowieczać – wciąż jest wybitny, ale no właśnie: dziwi się. Nie rozumie, bywa przerażony. W czasie swoich podróży wszystko zdaje się takie normalne: śmierć przychodzi łatwo, pokonywanie czasu i przestrzeni to pestka, zaprojektowanie wszechświata to raptem nieco trudniejsza łamigłówka, a jeśli na jakiejś planecie podróżnik nie wszystko rozumie, to ewentualna wina leży po stronie tubylców – to oni są dziwni, a nie Tichy nie potrafi czegoś pojąć. Tichy nie popełnia błędów, a jeśli ktoś go o jakieś oskarża, to obrzydliwa potwarz. Tichy ma ego wielkości Katodego Mattrassa vel planety w Mgławicy Kraba, ale przy tym jest, ma się rozumieć, skromny. Po prostu nie może przemilczeć swoich zasług, prawda? Byłoby to hipokryzją.

Wrócę tu jeszcze raz do tej drugiej, pamiętnikarskiej części, bo nie mogę tego pominąć: pierwsze wspomnienie dotyczy spotkania z niejakim profesorem Corcoranem. I choć sam koncept nierealności otaczającego nas świata jest znany i lubiany przez filozofię i fantastykę naukową, to muszę powiedzieć, że właśnie ten krótki tekścik zostawił mi na pamiątkę drobnego kaca. Lem, który tak świetnie radzi sobie z groteską, żartami słownymi i filozoficznymi przypowiastkami, równie świetnie buduje klimat grozy i osamotnienia, beznadziei wobec nieskończoności. Oczywiście, najmocniej widać to w ostatniej powieści Lema, Fiasku, ale i w tych radośnie absurdalnych historyjkach Ijona Tichego pojawia się ta atmosfera. No i sam początek tego tekstu daje czytelnikowi obraz Tichego zmęczonego; Tichego, który widział – oprócz tych wszystkich dziwacznych, ale jednak zabawnych rzeczy – również rynsztoki i śmietniska, biedę, brzydotę i ruinę. Ale o tym nie opowiada, bo kto by chciał słuchać takich opowieści? Nie po to ludzkość patrzy w gwiazdy. Z tymi wspomnieniami Tichy jest zupełnie sam.

Domyślam się, że – po raz kolejny – napisałam strasznie chaotycznie i tak naprawdę nic z tego nie wynika. Long story short: Ijon Tichy jest świetną postacią, a Dzienniki gwiazdowe są bardzo zróżnicowane, niemniej wszystkie interesujące z miliona różnych aspektów (czy ktoś szuka refleksji politycznej, czy gier słownych, czy niezwykłych bohaterów, czy czegokolwiek innego). No. 9/10.



  

Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.






32 VIII
Wskutek szybkości czas się dłuży – powinien być październik, a tu wciąż sierpień i sierpień. W oknie zaczęło coś migać. Myślałem, że to już Droga Mleczna, ale to tylko lakier się łuszczy. (…)

33 VIII
Wciąż sierpień. (…)

34 VIII
Czy ten sierpień nigdy się nie skończy? Przed południem czyściłem rakietę. Okropne nudy. Zaraz do środka, do mózgu. Zamiast śmiechu napadło mnie takie ziewanie, że byłem w strachu o szczęki. Po prawej burcie mała planeta. Mijając ją, zauważyłem jakieś białe kropki. Przez lornetę zobaczyłem, że to tabliczki z napisem: „Nie wychylać się”. Z mózgiem coś nie w porządku – połyka pointy.

1 X
Musiałem zatrzymać się na Stroglonie, bo paliwo mi się kończyło. Hamując, z rozpędu przeleciałem przez cały wrzesień.

piątek, 19 kwietnia 2013

Jedną Nogą w Grobie - odcinek 28


Ufff.
No więc tak: od jakiegoś czasu obiecuję sobie, że reaktywuję Jedną Nogą w Grobie. Tym bardziej teraz, skoro Uuk jest w stanie hibernacji. Jak być może niektórzy wiedzą, zdecydowałam się na udział w wyzwaniu rysunkowym – trzydzieści dni i trzydzieści rysunków. Dzień trzynasty polegał na narysowaniu komiksu. Cóż za szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności! Wreszcie miałam odpowiedniego kopa, żeby wziąć byka za rogi i odkurzyć Frankiego z ekipą.
Inna sprawa, że wyzwanie postanowiłam wykorzystać do poćwiczenia posługiwania się tabletem. Mam go półtora roku, a używałam może ze dwa razy. No więc tak ćwiczę, w zeszłym tygodniu odkryłam, że mogę mu zmniejszyć wrażliwość na drgania i takie tam… Prawie nauczyłam się korzystać z tych wszystkich klawiszków. Rzecz w tym, że to pierwsze w historii Jedną Nogą w Grobie popełnione bez ani kawałka ołówka czy kredki. Full tablet + Paint Tool SAI, z którym z kolei zaczęłam się zaprzyjaźniać dosłownie dwa dni temu, właśnie przy okazji tegoż dzieła.
Chodzi mi po prostu o to, że to odcinek hiper-eksperymentalny. No ale jest. Żeby nie było, że ja tak tylko gadam, gadam, a nic z tego nie wynika.
Ja się naprawdę staram!

…szkoda tylko, że za diabła nie pamiętam pomysłu, jaki miałam na scenariusz dla Jedną Nogą w Grobie


czwartek, 18 kwietnia 2013

Granie na Fraakranie (29) - "LEGO The Lord of the Rings"


Do serii gier na licencji LEGO zawsze podchodziłam sceptycznie. To znaczy właściwie nie miałam nic przeciwko, ale jednak klocki to klocki i wychodziłam z założenia, że mają sens tylko wtedy, kiedy możne je rozsypać na podłodze, pomajstrować coś przez pół godziny, a później na to boleśnie nadepnąć idąc po kawę. Swego czasu jednak, z sentymentu do oryginalnej trylogii Gwiezdnych Wojen, zdarzyło mi się spróbować zabawy w LEGO Star Wars. Sama nie wiem czemu, bo słabo pamiętam, ale nie urzekło mnie. Teraz sobie myślę, że będę musiała spróbować tamtego tytułu jeszcze raz, bo może po prostu byłam zmęczona, w złym humorze czy coś takiego i stąd takie odczucie.
Bo swego czasu dostałam na urodziny grę LEGO The Lord of the Rings. I jak bogów kocham, dawno się tyle nie obśmiałam grając na komputerze.

Zacznijmy od podstaw: gra jest możliwa w trybie jednoosobowym, ale można też grać w dwie osoby – ekran jest wtedy dzielony. Gracze kierują członkami drużyny Pierścienia w ich wielkiej wyprawie do Góry Przeznaczenia, dość dowolnie przełączając sobie, którym bohaterem aktualnie chcą biegać. Przy czym wybór czasem zostaje narzucony przez dany etap, ponieważ każda postać ma unikalne zdolności, bez których użycia niekiedy nie da się pójść dalej.
Co jest dość istotne, gra nie jest adaptacją powieści, ale filmu. I to bardzo szczegółową – klockowe ludziki z detalami odtwarzają kolejne sceny trylogii Petera Jacksona (no, pomijając nieliczne), a co więcej: w tle słyszymy oryginalną ścieżkę dźwiękową z filmu. I tu zresztą pojawia się jedna z większych zalet gry, która sprawia, że produkt ten wypada chyba nawet lepiej od pierwowzoru: Frodo, choć wciąż jest filmowym Frodem, z jego głosem i jego Weltschmerzem, nie wygląda, jakby miał zaparcie! Oto wreszcie główny bohater tej opowieści nie jest wkurzający!
Na każdym etapie gracze mają do odkrycia konkretną liczbę broni, skarbów i mithrilu, a także muszą (to znaczy nie muszą, ale mogą i dobrze to robić) zebrać tyle złota… nie, nie złota – ćwieków LEGO, by zapełnić pasek u góry ekranu. Po skończeniu etapu następuje podsumowanie i jeśli gracze spełnili któryś warunek, dostają bonusy. Ale nie ukrywam, że ani jednego etapu nie rozegraliśmy na 100% - znów trochę strzelam, wydaje mi się jednak, że grając po raz pierwszy to nie jest możliwe. Kiedy na przykład snujemy się po Mordorze Frodem i Samem, a napotykamy skałę, którą jedynie Gimli może rozbić, za którą potencjalnie jest skarb, wiele zdziałać się nie da. Takich miejsc jest bardzo dużo i warto do nich wrócić w późniejszych rozgrywkach. Z ciekawostek: na mapie jest też oznaczony Tom Bombadil. Sęk w tym, że główna oś fabularna jest na tyle zabawna i wciągająca, że grając, nawet nie miałam ochoty robić żadnych misji pobocznych i szlajać się po mapie nie wiadomo po co, zostawiliśmy więc to na kiedy indziej.

Nie da się ukryć, gra nie jest pozbawiona wad. Przede wszystkim: multiplayer. Jak wspomniałam, mamy dzielony ekran. Podziałkę można ustawić na sztywno, żeby każdy miał swoją połowę i basta, a może być dynamicznie dopasowująca się w zależności od położenia postaci. I tak linia podziału biegnie raz poziomo, raz poziomo, raz na skuśkę, a jak się dużo biega, to generalnie wiruje jak głupia i sprawia, że człowiek sam już nie wie, w którym miejscu na ekranie jest jego postać. Z drugiej strony, mimo wszystko jednak polecam właśnie ten tryb. W przeciwnym razie dość łatwo rozbijemy się o problem typu „Legolas musi gdzieś strzelić, ale jego cel jest poza ekranem”. Ba!, i tak ten problem pojawia się nazbyt często. Ale kategorycznie stwierdzam: to jest gra dla dwóch osób. W pojedynkę to po prostu nie ma sensu. Nie chodzi o to, że jest mniej grywalnie czy coś, ale po prostu jaki sens ma rechotanie w samotności? Razem jest weselej, ot co. A to gra bardzo, bardzo wesoła. Momentami wręcz nieprzyzwoicie, ale o tym za chwilę.
Po drugie: sterowanie. Dość koszmarne. Wyłącznie klawiatura. Dwie osoby muszą ścibolić się przy jednej klawiaturze. Nie raz po prostu człowiek już nie wie, czy to on coś kliknął czy drugi gracz. A w zależności od tego, kto kliknął (każdy ma swój zestaw klawiszy do sterowania), różnie się to odklikuje nazad. Niby nic wielkiego, ale irytująco potrafi rozbić rozgrywkę.
Rzecz trzecia, to już nie sama gra, ale instrukcja. Jedna z najgorszych instrukcji, jakie w życiu spotkałam. Wygląda na pierwszy rzut oka dość przyzwoicie, ma te swoje paręnaście stron. Ale potem się okazuje, że to tylko dlatego, że jest w siedmiu czy iluś tam językach. W rzeczywistości mamy tam może dwa akapity tekstu i tabelkę. I jakiś obrazek. W tabelce z kolei są wymienione podstawowe klawisze do sterowania, których użycie tak naprawdę gracz i tak poznaje w Prologu – samouczku. Równie dobrze tej instrukcji mogłoby wcale nie być.

Kiedy jednak człowiek przywyknie do wirującego ekranu i opanuje swoje klawiszki, pojawia się właściwa frajda.
Jak wspominałam, LEGO LotR jest przezabawna. Nie jest to humor subtelny ani szczególnie inteligentny, raczej najbanalniejsze, często wręcz slapstickowe żarty, ale podane w tak wdzięczny sposób i występujące w tak niepasującym do tego kontekście, że nie sposób się nie śmiać. Jak wspomniałam, momentami to jest aż nieprzyzwoite: no bo jak ja mogę płakać ze śmiechu w scenie śmierci Boromira? No jak?!
…ano mogę.
To humor beztroski, radosny, bez żadnych słodko-gorzkich podtekstów. Gra jest przewidziana dla osób od lat siedmiu, więc musi być atrakcyjna zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. I myślę, że taka jest.
Choć z tego szerokiego grona odbiorców wynika jeszcze jedna sprawa: jak wspomniałam, parę scen jest pominiętych – trochę strzelam, ale wydaje mi się, że to te sceny, które zostały uznane za nieszczególnie odpowiednie dla dziecka. I tak na przykład nie zobaczymy klockowego Ust Saurona. Z innych modyfikacji, wyrzucony został alkohol. Bohaterowie nie piją piwa, a kufelki są w grze wypełniane w inny sposób.

Twórcy ze studia Traveller’s Tales Games z ogromnym wdziękiem wyśmiali w grze filmowy patos, przesadę i drobne bzdurki, jak choćby tę, cieszącą się złą sławą, jazdę Legolasa na tarczy. To prawda, niektóre bardzo poważne filmowe sceny okrutnie zgwałcili, ale nie potrafię mieć im tego za złe. Jest trochę elementów zręcznościowych, trochę układania wirtualnych klocków, trochę kombinowania, dużo śmiechu i ta urokliwa stylizacja na LEGO. Od siebie mogę jeszcze powiedzieć, że moim absolutnym faworytem był Gimli i kiedy tylko się dało, nim właśnie grałam. Nawet jeśli, z jakiegoś powodu, Ulv rozmiłował się w rzucaniu krasnoludem na odległość. Bardzo fajna gra i po prawdzie nie wyobrażam sobie, jak mogłaby się komuś nie podobać, o. 8/10.





A poniżej trailer oraz pierwsze piętnaście minut gry, tak poglądowo. No i żeby zobaczyć przyszłego Nazgula, jeszcze żywego i w różowym.




środa, 17 kwietnia 2013

Fraa w czytelni (50) - "Bracia Sisters"

Autor: Patrick DeWitt
Tytuł: Bracia Sisters
Tytuł oryginału: The Sisters Brothers
Tłumaczenie: Paweł Schreiber
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2013
Wydawca: Czarne

Lubię wydawnictwo Czarne. Z jego serii „Reportaż” chciałabym wykupić jakąś jedną trzecią książek, jeśli nie połowę. A tu jeszcze western i fajny tytuł. I fantastyczna okładka (tak – okładka to była miłość od pierwszego wejrzenia). Tu nie było miejsca na pomyłkę.

Stany Zjednoczone, 1851 rok. Słynni bracia, Eli i Charlie Sisters, dostają od szefa, niejakiego Komandora, kolejną robotę – nic specjalnego: zabić jakiegoś złodzieja. Muszą więc odbyć podróż z Oregonu do Kaliforni, gdzie ukrywa się ich ofiara. Po drodze spotkają mnóstwo mniej lub bardziej pokręconych ludzi, a o wszystkim opowie czytelnikowi młodszy z braci, Eli.
Przyznam, że właśnie do tej jego narracji na początku nie mogłam się przyzwyczaić. Eli bardzo subiektywnie wybiera sobie, o czym powie, a co pominie. Rzeczy, które uznaje za ważne, tak naprawdę bywają nic nieznaczącymi detalami, są jak porozwieszane na wszystkich ścianach dziesiątki strzelb, z których nikt nigdy nie wystrzeli. Często za to brakuje podstaw – ot, przykład: dopiero po kilkudziesięciu stronach zorientowałam się, że czas akcji to zima. W pierwszej chwili miałam wizualizację stereotypowego Dzikiego Zachodu (piach, sucha trawa, turlające się tumbleweeds), a że narrator tego nie weryfikował, to tak sobie tkwiłam w błędzie. O tym, kiedy się dowiedziałam o zaroście głównego bohatera, to w ogóle nie będę mówić. Jeśli chodzi o wyobrażenie sobie braci Sisters, to tak naprawdę wiadomo tylko jedno: Eli to ten grubszy.
To totalne wykastrowanie powieści z opisów trochę mnie gryzło. Nadal mam pewien żal, ale w międzyczasie zrozumiałam. To po prostu pasowało do narracji. Zdziwiłabym się, gdyby Eli Sisters nagle zaczął sadzić malownicze opisy mijanych miasteczek. Przecież on nie jest przewodnikiem turystycznym, tylko zabijaką, który opowiada o przygodzie jego i jego brata.
Jednocześnie ta narracja jest jednym z fajniejszych, bardziej oryginalnych elementów powieści. Czytelnik nie obserwuje wszystkiego z boku, tylko przeżywa wszystko razem z braćmi. Poznaje ich myśli, relacje i charaktery w sposób najbardziej bezpośredni, jak tylko się da.
W recenzjach czytałam, że braci Sisters, choć to zabójcy, nie sposób nie polubić. Cóż, nie ujmowałabym tego w ten sposób. To nie tak, że ich polubiłam. Ale przez tę bezpośredniość po prostu, chcąc nie chcąc, zaangażowałam się w ich losy. Bohaterowie stali mi się bliscy na podobnej zasadzie co przysłowiowa rodzina, której się nie wybiera. Tutaj czytelnik też nie bardzo ma wybór.

Żeby sobie powiedzieć, czy lubię braci Sisters czy nie, musiałabym tak naprawdę najpierw odpowiedzieć na pytanie, jacy oni są. A tego wciąż nie wiem. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się banalna: Eli, ten młodszy i grubszy, to jednocześnie taki poczciwiec, któremu przykro zabijać, który chce znaleźć sobie żonę i założyć sklep. Charlie za to, to ten zły, czarna owca – samolub, chciwiec i okrutnik. Tyle tylko, że wcale nie. Eli to dokładnie taki sam samolub co starszy brat – nie kocha, po prostu uwielbia być kochanym, adorowanym i pod czyjąś opieką. Przy zabijaniu czasem mu smutno, a czasem nie, wszystko zależy od okoliczności. Nie przeszkadza mu to jednak rzucić kamieniem w przechodnia bez żadnego powodu. Charlie z kolei jest co prawda okropnie humorzasty, ale kiedy nie jest akurat zły, to potrafi zachować się w porządku. Bywa miły, nie chce zranić brata, a i po zabójstwie bywa przygnębiony. Pojawia się pytanie, na ile ocena braci jest uzależniona od tego, że tylko jeden z nich jest narratorem. Przecież czytelnik nie zna myśli Charliego. A może starszy Sisters też ma mnóstwo przemyśleń, które mogłyby postawić go w zupełnie innym świetle? Mogę powiedzieć tylko tyle, że ostateczna przemiana Charliego mnie przygnębiła. I sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać, czy wszystkie wcześniejsze działania i słowa nie były tylko grą pozorów.

Trochę łatwiej jest z pozostałymi postaciami, które pojawiają się w powieści. Oczywiście, też nie mamy ich pełnego obrazu, ale na przykład takiego Morrisa czytelnik poznaje z czterech punktów widzenia (wypowiadają się o nim przecież obaj bracia i Warm, jest też perspektywa samego Morrisa), toteż można sobie coś z tego sklecić. Warm podobnie – przejmuje na jakiś czas narrację, w dodatku sporo się o nim rozmawia.
Zresztą, ci dwaj to w ogóle ciekawe typy: w moim odczuciu najbardziej pozytywni bohaterowie w całej powieści, można powiedzieć, że tak naprawdę obaj to bardzo poczciwi ludzie. A jednak to właśnie oni najlepiej wpasowują się w stereotypową, umoralniającą przypowieść o chciwości: gorączka złota, rzeka, konsekwencje – wszystko by się zgadzało. Tyle tylko, że wcale nie. Diabeł tkwi w szczegółach, które sprawiają, że nie można wskazać na Warma i Morrisa jako na tych dwóch, których zgubiła żądza złota.

Jeszcze raz odniosę się do recenzji, na które trafiłam w Internetach. Chodzi mi tu o zagadnienie humoru w Braciach Sisters. Dużo widziałam wzmianek, że powieść jest przepełniona subtelnym i nieraz gorzkim, ale jednak humorem. Że właściwie na każdej stronie będę z czegoś rechotać. Nie ukrywam, że zaczynając lekturę spodziewałam się przez to czegoś innego.
Owszem, jest humor. Zaśmiałam się chyba trzy czy cztery razy, raczej pod koniec książki. Głównie jednak Bracia Sisters to powieść smutna, przygnębiająca i okrutna, choć nade wszystko – szalenie wciągająca. Nieprzewidywalność bohaterów sprawia, że czytelnik nigdy nie może zgadnąć, co się stanie na następnej stronie. Fakt faktem, z całości wyłania się obraz bardzo niegościnnego, doprowadzającego ludzi do szaleństwa Dzikiego Zachodu wraz z całą jego gorączką złota, a także obraz człowieka – samotnego, obłąkanego w ten czy inny sposób, bezbronnego w decydujących momentach.

Choć nie gwałci mózgu i można się po niej niemal natychmiast zabrać za kolejną, Bracia Sisters to powieść, którą warto przeczytać. Zresztą, czyta się ją błyskawicznie. 8/10.





  

Charlie wsiadł na Chyżego i ruszyliśmy, kierując się w stronę Świńskiego Króla. W Oregon City nie było nas tylko dwa miesiące, ale przy głównej ulicy naliczyłem pięć nowych sklepów, a każdy z nich prosperował na oko dobrze.
– Przedsiębiorczy ludek – powiedziałem do Charliego, jednak on nie zareagował. Usiedliśmy przy stole na tyłach Króla. Barman przyniósł nam jak zwykle butelkę i dwie szklanki. Charlie nalał mi brandy, a zazwyczaj każdy z nas nalewa sobie sam, więc kiedy zaczął mówić, byłem już gotowy na złe nowiny:
– Tym razem mam być kierownikiem, Eli.
– Kto tak mówi?
– Komandor.
Łyknąłem brandy.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że ja rządzę.
– A pieniądze?
– Więcej dla mnie.
– Pytam o swoje pieniądze. Tak jak wcześniej?
– Mniej dla ciebie.
– Nie widzę w tym sensu.
– Komandor mówi, że gdyby przy ostatniej robocie był jakiś kierownik, to nie byłoby takich kłopotów.
– To bez sensu.
– A właśnie, że z sensem.
Nalał mi jeszcze jednego i wypiłem. Powiedziałem i do siebie, i do Charliego:
– Jeśli chce sobie płacić za kierownika, to proszę bardzo. Ale zabieranie temu, co stoi niżej, to zły interes. Jak dla niego pracowałem, zrobili mi dziurę w nodze i koń mi się spalił.
– Mnie też się spalił. On załatwił nam nowe konie.
– To zły interes. Przestań mi dolewać, nie jestem kaleką.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...