poniedziałek, 25 marca 2013

Fraa w czytelni (48) - "Ben Hur"

Ben Hur - okładka
Autor: Lewis Wallace
Tytuł: Ben Hur. Opowieść z czasów Chrystusa
Tytuł oryginału: Ben Hur. A Tale of the Christ
Tłumaczenie: Andrzej Appel
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2010
Wydawca: PROMIC – Wydawnictwo Księży Marianów 

Oficjalnie jest to najdłużej czytana przeze mnie książka ever. Moja przygoda z nią zaczęła się jakieś dwa i pół roku temu, kiedy robiłam sobie listę filmów do obejrzenia i zawisła na niej adaptacja Ben Hura z 1959 roku. Uznałam wtedy, że jeśli zamierzam to obejrzeć, obowiązkowo muszę najpierw przeczytać literacki pierwowzór.
No i robiłam to przez kolejne lata po dziś dzień.

Na okładce tego wydania powieści wita czytelnika tekst: „Największa obok Quo vadis powieść religijna”. I trudno się z tym nie zgodzić: cegłówka jest gruba, ciężka i zupełnie niepraktyczna do czytania w komunikacji miejskiej (to zresztą było jedną z przyczyn mojego powolnego zapoznawania się z tą lekturą), treść zaś jest przesiąknięta… hm. Chciałoby się rzec: słodkopierdzącym, religijnym pitoleniem. Ale jeśli tak powiem, wyjdę na buca. Na razie więc nie będę rozwijać tego tematu i wrócę do niego trochę później, kiedy będę się próbowała ze swojej buceriady wytłumaczyć.

Należałoby zacząć od tego, o czym w ogóle jest Ben Hur. Większość osób być może kojarzy słynną scenę wyścigu zaprzęgów – przypuszczam, że kojarzą ją nawet ci, którzy wspomnianego przeze mnie filmu nigdy nie widzieli (tak przecież było w moim przypadku). Mogłoby się więc wydawać, że ten wyścig to najważniejszy element powieści, punkt centralny, wokół którego kręci się fabuła.
Tyle że wcale nie.
Ben Hur, młody Żyd z zamożnej rodziny, żyje sobie beztrosko w pałacu w Jerozolimie. Ma przyjaciela, Messalę, który co prawda jest Rzymianinem, ale dogadują się mimo pewnych różnic w światopoglądzie. Życie syna Hura zmienia się diametralnie podczas jednego feralnego dnia, kiedy młodzieniec – chcąc lepiej widzieć przejeżdżającego ulicą prokuratora Judei, Waleriusza Gratusa – przypadkiem zrzucił dachówkę, która trafiła rzeczonego Rzymianina w czerep. W jednej chwili Ben Hur stracił dom, rodzinę, pieniądze – i wylądował na galerze. Ponieważ jednak Żyd jest młodzieńcem silnym, zwinnym, mądrym, wytrwałym i dobrym, śmierć przy wiośle nie jest mu pisana. Podczas katastrofy statku Juda ratuje duumwira Kwintusa Ariusza, przez którego ostatecznie zostaje adoptowany. Wbrew pozorom jednak, jest to dopiero początek: dopiero teraz na scenę wkroczy chęć odnalezienia matki i siostry, odzyskania majątku, obietnice przybycia Mesjasza, pojawi się jeden z trzech mędrców, którzy powitali nowonarodzonego Jezusa, wróci Messala, będą też dwie piękne kobiety, obie nadzwyczaj życzliwe Hurowi.
No i będzie wyścig.

Kiedy się nad tym zastanowić, Ben Hur powinien być arcyciekawy. Dzieje się w nim naprawdę wiele, znajdzie tam coś dla siebie zarówno czytelnik szukający powieści historycznej, jak i taki szukający czegoś na kształt przypowieści, ale też miłośnik intryg, przygód i pojedynków. W dziele Wallace’a jest pełno wszystkiego. A jednak nie mogę powiedzieć, żeby czytało się tę książkę szczególnie lekko (wyjątkowo nie mówię tu o gabarytach książki!). Trzeba tu pamiętać, że to powieść z końca XIX wieku, czasowo podobnie jak dokonania Dumasa czy Verne’a. I, podobnie jak w przypadku tych dwóch panów, czytelnik musi być przygotowany na pewne elementy, obecnie znajdujące się w worku „jak NIE należy pisać”: nazbyt szczegółowe i nie zawsze plastyczne opisy (wyobraźnia jest dla słabych – lepiej opisać w centymetrach, każdy kawałek pokoju, do którego wchodzi bohater, potem opis wzorka na ścianie, z jakich materiałów co jest wykonane, ile było kolumn i ile poduszek wokół krzesła) czy wyidealizowani bohaterowie niebezpiecznie zahaczający o marysuizm.
Przy czym te opisy to, szczególnie na początku, prawdziwa zmora Ben Hura. Potem albo trochę to się uspokoiło, albo ja się przyzwyczaiłam. Tyle tylko, że kiedy przełknęłam opisy, wciąż pozostał problem z bohaterami – i mam go, prawdę mówiąc, do tej chwili.
Po pierwsze więc: są tak dramatycznie egzaltowani, że za żadne skarby nie mogę traktować ich poważnie. Oczami wyobraźni widziałam, jak podczas wypowiadania swoich kwestii wznoszą dłoń do czoła, odchylają się do tyłu i strzelają spojrzeniami na wszystkie strony. Kiedy płakali, to łzy wartkimi potokami płynęły im po policzkach, kiedy o coś błagali, całowali sandały rozmówców, padnąwszy wcześniej na kolana. Najmocniej to było widać w rozmowach Ben Hura z kobietami, które go zauroczyły – w sam raz do filmu z początku XX wieku. Już rozumiem, czemu ta powieść miała tyle ekranizacji.
W ogóle tytułowy bohater wypadł w tej stylizacji wyjątkowo głupio: jak wspomniałam, to chłop silny i wytrzymały. Ma się rozumieć, świetnie zbudowany i wysoki. Po galerach – jeszcze lepiej zbudowany. I kiedy próbowałam sobie go wyobrazić, jak wyczynia te wszystkie idiotyczne gesty, jak na przemian wpada w cielęcy zachwyt albo zalewa się łzami, naprawdę nie mogłam go ogarnąć. Dystans między mną a Hurem był i jest przeogromny. Tym bardziej, że – wbrew zapewnieniom narratora, jaki to wspaniały młodzian – dla mnie ten gościu był zwyczajnie antypatyczny. Szczególnie zarysowało się to w wątku romansowym: otóż Hur był dziko zakochany w tej panience, która akurat stała przed nim. Jak któraś się pospieszyła i go zaklepała, to był jej. Jeśli przypadkiem stwierdziłaby, że jej się znudził i że ona idzie do innego – Hur doznaje olśnienia, że wcale jej nigdy nie kochał. I, jak bezwolna chorągiewka, odwraca się bez żadnej refleksji w inną stronę. Narrator próbował, bardzo próbował tę refleksję wcisnąć. Ale to było tak żenująco naciągane, że nie wiem, czy ktokolwiek mógłby to kupić. Ale nie chodzi tu tylko o miłostki młodego Żyda – bo tę samą tendencję widać też w przypadku jego wiary. Co mu powiedzą, w to on będzie wierzył. On po prostu nie ma żadnych własnych przemyśleń w tym temacie, jest zdolny jedynie do powtarzania tego, co mu wyrecytują inni. A jak pojawi się ktoś, kto wyrecytuje inną formułkę – oh, whatevah, będzie wierzył w inną.
Z tego powodu dużo większą sympatią darzyłam Symonidesa, Baltazara, czy nawet Iras, niż Hura. Tamci mieli swoje wierzenia i byli w nich konsekwentni. Byłam w stanie łyknąć, że to faktycznie oni tak czują.

W ogóle skoro jestem przy religii: była jednym z najbardziej wkurzających elementów powieści. Wbrew pozorom, nie mam nic przeciwko religii w książkach. Ba!, byłabym głupia narzekając na jej obecność w dziele, które ma to zapowiedziane tuż pod tytułem na okładce. Ale – co pisałam na samym początku – w tym przypadku czytelnik ma do czynienia ze słodkopierdzącym pitoleniem. Naprawdę. Co i rusz narrator przerywa opowieść i wyrywa czytelnika ze świata Ben Hura, by wspomnieć, że co prawda Juda tego jeszcze nie wiedział, ale my (czytelnik i narrator) to teraz już wiemy, że prawdziwe i najważniejsze królestwo to to duchowe, że tylko miłością, a nie orężem, można zaprowadzić ład i harmonię na świecie, że nie powinno się do Mesjasza przykładać ludzkiej miary, a raczej ludzie powinni do siebie przykładać Jego miarę – i tak dalej. Wstawki te są głównie rzygliwe, podane zdecydowanie nazbyt wprost, nie dają czytelnikowi możliwości samodzielnego dojścia do jakichkolwiek wniosków, no i, jak wspomniałam, wyrywają ze świata powieści. Przypominają nieustannie, że zarówno czytelnik jak i narrator przyglądają się losom Ben Hura z perspektywy XIX (czy dowolnie późniejszego) wieku. To okropnie rozbija czytanie.
Ach, no i kwestia Chrystusa, który przecież też pojawia się w powieści: byłam rozczarowana. Zero pogłębienia postaci, tylko to samo powtarzanie mdłych frazesów i dorzucanie wstawek z Biblii. Chrystus Wallace’a nie jest w żaden sposób interesujący, właściwie zupełnie nie czułam, czemu którzykolwiek bohaterowie mieliby za Nim pójść. I nie mówię tu przecież o tym, że chciałabym Jezusa – historię prawdziwą, bo każdy wie, że nie cierpię „historii prawdziwych”. Ale gdyby chociaż ten Chrystus się uśmiechnął czy zaśmiał raz albo dwa, to już sporo by zmieniło. Jego wizerunek byłby cieplejszy i w jakiś sposób bliższy czytelnikowi. Tymczasem wyszła nieciekawa kukła. W dodatku Jego wątek kończy się w zasadzie na ukrzyżowaniu, co też budzi moje spore wątpliwości. O ile mi wiadomo, w chrześcijaństwie uber najważniejszym epizodem jest Zmartwychwstanie, więc pominięcie go w powieści okropnie rozwala jakiekolwiek religijne przesłanie.
Z drugiej strony, jest w Ben Hurze fajny potencjał: widać różnice w postrzeganiu świata przez ludzi z przełomu epok i tych współczesnych. Dziś można być chrześcijaninem lub nie, ale chrześcijaństwo jako takie wraz ze swoimi dogmatami należy już do rzeczywistości, w Ben Hurze zaś ludzie dopiero dostali pewne zaczątki nowej religii i nie do końca jeszcze wiedzieli, co z nimi zrobić. To nie tak, że nie wierzyli w to, w co dziś ktoś może nie wierzyć – oni po prostu nie za bardzo ogarniali, o czym się do nich rozmawia. Nauki o wybaczaniu, litowaniu się i sławieniu pokoju był im obce. Ten kontrast mi się podobał.

Skoro już przeskoczyłam do rzeczy, które mi się podobały, nie mogę nie wrócić do opisów: to prawda, były fatalne. Ale prawdą jest też, że – choć bardzo męczące – brnięcie przez nie owocowało niezwykle dokładną wizualizacją świata starożytnego Rzymu, Jerozolimy czy Antiochii. Gdyby nie odnarratorskie wstawki o religii adresowane do czytelnika, tenże czytelnik mógłby fantastycznie wejść do rzeczywistości Ben Hura i poczuć klimat poszczególnych miejsc. Z zacieszem witałam dokładną rozpiskę architektury poszczególnych zabudowań, bo od razu przypominały mi się wszystkie zdjęcia i szkice ze studiów – na te zdjęcia i szkice nakładałam teraz wreszcie coś żywego, ruchomego, jakąś akcję. Bardzo przyjemna rzecz. A muszę tu wspomnieć, że kiedy Wallace opisywał akcję, to naprawdę była akcja, którą się czuło – tu wspomnę raz jeszcze o wyścigu zaprzęgów, który jest po prostu fantastyczny i czytałam go z zapartym tchem.

Mój główny problem teraz polega na tym, że naprawdę nie wiem, czy poleciłabym komuś Ben Hura czy też nie. Ze względu na drętwy, egzaltowany styl – nie. Ze względu na historyczność i same przygody (i wyścig) – owszem, jak najbardziej. Chyba każdy powinien sam się zastanowić, ja mogę jedynie uprzedzić, z czym należy się liczyć, łapiąc się za tę lekturę. Z ciekawostek: choć czytałam to ponad dwa lata, pod koniec wciąż bardzo dokładnie pamiętałam wszystko z początku. Może ta książka wymaga większego skupienia, a może to zasługa czegoś innego, ale trudno ją zapomnieć. 5/10.







– Wasz więzień jest młody.
– Tylko wiekiem.
– Czy mogę spytać, jaką popełnił zbrodnię?
– To morderca.
Zebrani z niedowierzaniem powtarzali ostatnie słowo, lecz Józef pytał dalej:
– Czy jest synem Izraela?
– Jest Żydem – stwierdził sucho Rzymianin.
Obecnych znów ogarnęła fala współczucia dla skazańca.
– Nie znam się na waszych rodach – dodał żołnierz – lecz wiem nieco o rodzinie więźnia. Zapewne słyszałeś o księciu jerozolimskim imieniem Hur.
– Spotkałem go kiedyś.
– To jest właśnie jego syn.
W tłumie odezwały się krzyki. Dekurion, chcąc je uciszyć, oświadczył bez zwłoki:
– Przedwczoraj w Jerozolimie próbował zabić szlachetnego Gratusa, zrzucając mu na głowę dachówkę.
Po tych słowach istotnie zapadła cisza. Nazarejczycy spoglądali teraz na Ben Hura jak na dziką bestię.
– I zabił go? – spytał Józef.
– Nie.
– Jaki zapadł wyrok?
– Dożywotnie galery.

środa, 20 marca 2013

ZaFraapowana filmami (79) - "Moon"




Moon - plakat
O filmie Moon z 2009 roku w reżyserii Duncana Jonesa trochę się naczytałam po Internetach. To znaczy – jak to ja – starannie unikałam czytania streszczeń i zbyt rozbudowanych recenzji, niemniej nie zdołało mi umknąć sporo bardzo pozytywnych głosów. Film zazwyczaj był stawiany w opozycji do coraz głupszych filmów fantastycznych jako zupełna perełka ostatnich lat.
Skoro więc napatoczyła się okazja do obejrzenia, skwapliwie ją wykorzystałam.

I tu zaczyna się mój kłopot: no bo coś, co – jak sądziłam początkowo – miało być główną intrygą filmu, rozwiązuje się sporo wcześniej niż myślałam i zachodzę w głowę, jak mam niby omówić kwestie związane z późniejszymi wydarzeniami, bez straszliwego zdradzania elementów fabuły. Ale zrobię co w mojej mocy.

Sam Bell (Sam Rockwell) kończy trzyletni kontrakt na Księżycu, gdzie pilnował wydobycia helu-3. Za dwa tygodnie na srebrny glob ma przybyć jego zmiennik, a Sam wróci do żony i maleńkiej córki – i dobrze, bo trzyletnia izolacja na Księżycu, gdzie jedynym towarzyszem jest robot Gerty (Kevin Spacey), zaczyna wpędzać Sama w szaleństwo. Plan się nieco komplikuje, kiedy podczas jednego z rutynowych wypadów na zewnątrz stacji bohater ulega wypadkowi. Budzi się w ambulatorium z lukami w pamięci, a Gerty stanowczo zabrania Samowi ponownie opuszczać stację. Nietrudno się domyślić, że skoro zabrania, to coś musi być na rzeczy, więc Sam za wszelką cenę wraca do miejsca wypadku. A potem sprawy się bardzo, bardzo komplikują.
kadr z filmu Moon
W recenzjach, do których z ciekawości zerknęłam po obejrzeniu filmu, wyczytałam głównie, że Moon to film o samotności. Tu od razu zaznaczę, że się z tym nie zgadzam. To znaczy dobra, nie da się ukryć, że na samym początku ta kwestia jest podniesiona – ale później schodzi na dalszy plan. Nie twierdzę, że znika całkowicie – ale inne problemy są mocniej wyeksponowane.
Nie ukrywam, że dla mnie szczególnie ciekawe było obserwowanie, jak reaguje na tę samą sytuację Sam Bell na różnych etapach swojego życia. Możemy go obserwować na początku jego pobytu na Księżycu i pod sam koniec – trzy lata w izolacji odmieniły go i to widać: niby ten sam facet, ale tak bardzo różny.
Na swój sposób jest to też opowieść o przyjaźni – ze wszech miar dziwnej, niezależnie od tego, których bohaterów będę tu miała na myśli. Sama i Gerty’ego łączy dziwna relacja, bo przecież wiadomo, że robot jest zaprogramowany, ale program sprawia tak autentyczne wrażenie, że trudno nie ulec złudzeniu, iż oto sztuczna inteligencja jest mniej sztuczna, niż nam się wydaje. Zresztą, gdyby wszystkie działania Gerty’ego były zaprogramowane, czy tamci niewydarzeni programiści nie powinni pewnych rzeczy zablokować, żeby automatyczny towarzysz Sama po prostu nie mógł mu tego i owego powiedzieć? Ale nie mniej dziwna jest druga relacja Sama: tu z kolei dwaj bohaterowie muszą się „dotrzeć”: trochę próbują się ignorować, trochę się zwalczają, bo każdy wychodzi z założenia, że to on rządzi na stacji, w końcu jednak muszą uświadomić sobie, że przecież są po tej samej stronie i tak naprawdę wcale nie chcą sobie szkodzić.
kadr z filmu Moon (od lewej: Sam, Gerty)
Tu zresztą należy zaznaczyć, że Moon to praktycznie teatr jednego aktora – cały ciężar tej opowieści musiał udźwignąć Sam Rockwell – i zrobił to bez zarzutu. Człowiek błyskawicznie wciąga się w jego historię i zaczyna mu kibicować. I nagle okazuje się, że film science fiction z budżetem w wysokości 5 mln dolarów może wzbudzić dużo silniejsze emocje, niż widowiska za przeszło dwieście milionów, w dodatku reżyserowane przez różnych Scottów i Cameronów. Co ciekawe, jakiś czas wcześniej zmęczyłam Kod nieśmiertelności Jonesa i cóż… to było naprawdę słabe. Teraz już naprawdę nie wiem co myśleć i czego się spodziewać, po Warcrafcie, którego syn Bowiego ma reżyserować. Ale wracając do Moon: efekty? A kto powiedział, że fantastyka naukowa potrzebuje efektów? Oczywiście, tu i ówdzie coś się pojawia, ale Moon to przede wszystkim utrzymana w nieco klaustrofobicznej atmosferze opowieść o człowieku, izolacji, granicach wykorzystania jednostki dla dobra ogółu, o tym, gdzie zaczyna się i kończy człowieczeństwo. I czy warto walczyć o poznanie prawdy za wszelką cenę. A wszystko okraszone scenami jazdy po zrytej kraterami powierzchni Księżyca, gdzie – tak jak na stacji – jest zupełnie pusto i znikąd pomocy.
kadr z filmu Moon (Gerty - czyż nie tulaśny?)
Przede wszystkim nasuwały mi się przy oglądaniu skojarzenia z Odyseją kosmiczną – i mówię tu w szczególności właśnie o filmie, a nie książce, choć naturalnie o książce też: widz dostaje pozornie zbliżony pakiet: osamotniony człowiek w kosmosie i sztuczna inteligencja jako jedyny towarzysz tego „wygnania”. Tyle tylko, że zupełnie inne wykorzystanie tego pakietu. Ale co mnie uderzyło, to pojedyncze ujęcia, przywodzące na myśl film Kubricka. Przy czym nie twierdzę, że to dobrze lub źle – po prostu wyraźnie widać, że Moon siedzi korzeniami bardziej w fantastyce naukowej końca zeszłego wieku niż początku tego.

Nie mogę nie napomknąć o muzyce – nie jest jej bardzo dużo, od czasu do czasu odzywa się gdzieś w tle i jest bardzo, bardzo piękna. Wprowadza nutkę tajemnicy i nostalgii, doskonale podkręcając klimat.

Szczerze mówiąc, jestem dość zaskoczona, że Moon to aż tak fajny film. Spodziewałam się czegoś raczej… nudnego. Później, po początku z halucynacjami, przerażającymi dziewczynkami i wogle, myślałam, że będzie coś na kształt thrillera w kosmosie. Okazało się jednak, że to coś zupełnie innego: zarówno od oczekiwań jak i od większości powstających ostatnio produkcji sci-fi. Rzecz zdecydowanie warta obejrzenia – myślę, że nie tylko dla miłośników gatunku. 9/10. Mam nadzieję, że to nie było jedynie szczęście debiutującego reżysera.







– You look like a radioactive tampon... like a banana with a yeast infection.

wtorek, 19 marca 2013

Fraa w czytelni (47) - "Raport mniejszości"

Raport mniejszości - okładka
Autor: Philip K. Dick
Tytuł: Raport mniejszości
Tytuł oryginału: Minority Report
Tłumaczenie: Konrad Brzozowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2002
Wydawca: Amber

Chciałabym móc napisać, że ponieważ sięgnęłam już do powieściowego dorobku Dicka (no, dopiero zaczęłam sięgać, ale jednak jakąś próbkę już miałam), to tym razem postanowiłam zerknąć do krótszych form tego autora. Niestety, prawda jest znacznie bardziej prozaiczna: akurat byłam w bibliotece, akurat spieszyłam się na tramwaj, więc szarpnęłam z półki „fantastyka” pierwsze, co mi wpadło pod rękę, po czym popędziłam załatwiać dalsze sprawunki. Okazało się, że w mojej torbie wylądował właśnie Raport mniejszości (no i coś Cherryh, ale czarno to widzę). I, co wciąż mnie bawi, dopiero przy którymś z kolei opowiadaniu zorientowałam się, że to właśnie jest zbiór opowiadań, a nie powieść.
Wszelkie facepalmy i głosy oburzenia zamierzam w tym miejscu zbyć wzruszeniem ramion. Podkreślam, że nigdy nie uważałam i nadal nie uważam się za fachowca w dziedzinie fantastyki naukowej (nienaukowej zresztą też). Cmoknijta się więc Państwo w Państwa super-obeznany poślad.

Kiedy już połapałam się, z czym w ogóle mam do czynienia (och, raz przydałoby się, gdybym od razu przeczytała opis na okładce, cóż…), całość wreszcie zaczęła mi się gładko układać.
Otóż jest sobie świat – chciałoby się powiedzieć, że świat przyszłości, gdyby nie to, że wcale nie. W zamyśle gdzieś pod koniec dwudziestego wieku światem tym wstrząsnęła wielka wojna – a może nawet dwie. Jakiś kataklizm, o którym tu i ówdzie jest mowa. Opowiadania zaś dotykają zdarzeń poprzedzających wojnę, czasem takich tuż po niej, innym znów razem nieco odleglejszej przyszłości. A ponieważ teksty wchodzące w skład zbioru zostały napisane na przestrzeni lat 1954-1964, ta „nieco odleglejsza przyszłość” to XXI wiek.
Teoretycznie opowiadania są odrębnymi całostkami, trudno jednak nie zauważyć, że wiele je łączy. Począwszy od najbardziej ewidentnych przykładów, jak teksty Zastępca oraz I co teraz z Raglandem Parkiem?, w których czytelnik ma do czynienia z tymi samymi postaciami i zaledwie kilkoma miesiącami rozrzutu, a na mniejszych oczywistościach kończąc, jak przewijający się w rozmaitych opowiadaniach prekognici czy pewne stałe elementy wymyślonego świata: ot,choćby homeostatyczne kioski z gazetami. Przede wszystkim jednak nad wszystkimi utworami wisi bardzo podobny klimat: trochę postapokaliptyczny, trochę antyutopijny, wypełniony ludźmi, którzy jakośtam próbują robić swoje, próbują odnaleźć się w tym świecie, który dawno temu już przestał być normalny. Czyli tak naprawdę czytelnik znów dostaje to, co miał w Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?: przygniecioną do ziemi ludzkość, która usiłuje się podnieść i wszystko sobie poukładać. Tu i ówdzie są osiedla (w niektórych opowiadaniach jedynie schrony, w innych zaś całe, nieźle prosperujące miasta), ale poza ich granicami Ziemia jest opustoszała i niegościnna. Nikt nie chce tam być. Atmosfera tego dziwnego osamotnienia towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę.

Nie ukrywam, że dla mnie najciekawsze były opowiadania, w których najmocniej rysowała się owa postapokalipsa: Autofabryka, Monopolistka, Beztroska Pat – to teksty, które utkwiły mi w pamięci, w szczególności właśnie otwierająca zbiór Autofabryka – z jednej strony opowiadanie o tym, jak to maszyny przejęły kontrolę i o konsekwencjach nieograniczonej eksploatacji dóbr naturalnych, z drugiej jednak warto tu przytoczyć słowa, które o tym tekście powiedział sam autor: „Jednak pisząc ten tekst chciałem powiedzieć, że jeśli fabryki w pełni się zautomatyzują, może wytworzyć się u nich, jak u istot żywych, instynkt przetrwania… i w rezultacie sięgną po dobrze nam znane środki” (komentarze autora znajdują się pod koniec zbioru, wraz z datami popełnienia zarówno ich, jak i samych opowiadań).

W większości opowiadań widać… cóż, dramatyczny brak wiary w człowieka, a więc coś zupełnie odwrotnego od tego, co można znaleźć u Clarke’a. Dickowi bohaterowie są bierni, zobojętniali, nieudolni – jak choćby Slade, który tak fatalnie motywuje innych do pracy, że najlepszym pomysłem wydaje się wysłanie go, żeby pomotywował trochę Hitlera, bo a nuż uda się uniknąć II wojny światowej. Albo wszyscy dorośli w Beztroskiej Pat – tam z kolei ludzie zamknęli się w schronach i żyją grą, która przenosi ich do świata wspomnień. Od czasu do czasu wychodzą na powierzchnię, by odebrać paczki, które zrzucają im Marsjanie – ale tak naprawdę zawartość tych pakietów marnują, zużywając wszystko do udoskonalania planszy do gry. Kto wie, jak daleko mogliby zajść, gdyby się otrząsnęli? To nieistotne – bo się nie otrząsną. 
To dość charakterystyczne dla tych fabuł: niby coś się w nich dzieje, czasem nawet jest całkiem sporo akcji (jak choćby w tytułowym Raporcie mniejszości) ale aż nazbyt często powtarza się schemat, że generalnie po przeczytaniu tych kilkunastu stron… nic się nie stało. Fabuła jest dokładnie w tym samym miejscu co przedtem, a wszelkie wysiłki jednostek, które jakoś próbowały się wyrwać z tych ponurych światów, spełzły na niczym. Maszyny spokojnie zaczną się reprodukować, małżeństwo zacznie grać w innym schronie i tak dalej. Nawet całkiem spektakularne sukcesy do niczego nie prowadzą. Człowiek nie potrafi albo nie chce niczego zmienić ani poprawić.

Mimo niezbyt dużej dawki optymizmu, jestem bardzo zadowolona z lektury zbioru Raport mniejszości. Jest tam kilka elementów, które cenię dużo bardziej niż akcję i ratowanie świata: mądre pomysły, które trudno wyrzucić z pamięci. Jakby losowe wycinki z jednej rzeczywistości, nie tak odległej od dnia dzisiejszego, przesycone świetnym klimatem. Są też wzbudzający emocje bohaterowie, choć nie zawsze są to emocje pozytywne – wystarczy wspomnieć Maxa Fischera, zastępcę prezydenta Stanów Zjednoczonych, który, niezależnie od intencji autora, dla mnie jest uosobieniem stoczniowca i nic na to nie poradzę. I go nie cierpię. Pojawia się też sporo dystansu, odrobina ironii tu i ówdzie, autor wplata do tekstów autentyczne osoby, a w dwóch opowiadaniach bardzo ładnie wciąga do gry czytelnika, który przekonuje się, dlaczego w ogóle czyta to co właśnie czyta.
Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że kilka tekstów na tyle mnie wciągnęło, że ze sporą irytacją witałam ich nagłe zakończenie. Mam pewien niedosyt po zbiorze, choć wiem, że gdyby te opowiadania ciągnąć dalej, rozbudowywać do powieści, byłyby słabsze, pewnie przegadane, a na pewno nie odciskałyby się tak silnie w pamięci.
Prawdę mówiąc, Raport mniejszości to dla mnie w tym momencie taka modelowa antologia opowiadań jednego autora: praktycznie wszystkie teksty dobre, za wyjątkiem tych, które są świetne. Na pewno warto przeczytać. 8/10.





 Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





- No dobrze - przyznał Manville - udało mi się znaleźć jedno opowiadanie science fiction pióra Jacka Dowlanda. Krótkie, słabe i zupełnie zapomniane. - Otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej pożółkłe pismo, które rzucił Slade'owi. - Nosi tytuł Orfeusz kulawy, a opublikował je pod pseudonimem Philip K. Dick. Nikt go wtedy nie czytał i dziś też nikt nie czyta.
[Philip K. Dick, Orfeusz kulawy]

poniedziałek, 11 marca 2013

Fraa w czytelni (46) - "Teoria portali"

Teoria portali - okładka
Autor: Martin Lechowicz 
Tytuł: Teoria portali 
Miejsce i rok wydania: Lublin 2010 
Wydawca: Digi-Tec

Ludzkość od zawsze zadaje sobie fundamentalne pytanie: czy Bóg stworzył świat z miłości czy tak dla jaj? No dobrze, ale na pewno mogłaby je sobie zadawać. Bo Teoria portali, debiutancka powieść Martina Lechowicza, stanowi odpowiedź na ten, jakże istotny, problem.
Bohaterami powieści są dwaj bezrobotni naukowcy (matematyk i biochemik), Witold Bąk oraz Aleksander Poniatowski, którzy pędzą mocno zakrapiane piwem życie w zapadłej wsi Bandziochy, gdzieś na południu Polski. Wszystko się zmienia, kiedy Witek odkrywa tytułową teorię i, kierując się jej wskazaniami, odnajduje tajemniczy portal. Okazuje się, że trzy światy – Ziemia, Guldia oraz Mindia – są połączone Korytarzem, który umożliwia prowadzenie interesów na naprawdę szeroką skalę. A kiedy Mindianie orientują się, że lada moment Korytarz może się rozsypać, tylko Witkowa teoria może ocalić megakorporację Ko-Ka-Kola. Tylko że Witek nie zamierza tanio sprzedać swojego odkrycia.

Tak naprawdę taka fabuła mogłaby oznaczać wszystko: można by z tego wyłuskać całkiem złożoną opowieść spod znaku fantastyki socjologicznej, rozdmuchane naukową terminologią hard sci-fi, wreszcie całkiem malowniczą space operę napakowaną opisami planet z drugiego końca wszechświata.
Martin Lechowicz nie poszedł żadną z tych dróg – wybrał za to formułę kipiącej humorem, nieco absurdalnej historyjki tchnącej polskimi realiami, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję, a bohaterowie wygrzebują się z kolejnych tarapatów tylko po to, żeby zaraz po szyję wpaść w następne.
Wybór ten pociągnął za sobą rozmaite skutki.

Jeśli ktoś ma rozeznanie w tym, jak wygląda pisanie w ramach NaNoWriMo (a jeśli tu zagląda, to powinien mieć – w końcu nie raz o tym wspominałam), to tak naprawdę powinna wystarczyć mu konkluzja, że Teoria portali nosi wszelkie znamiona NaNoPowieści. Ponieważ jednak moje blogosumienie nie pozwoliłoby mi skończyć na tym dzisiejszego wpisu, pociągnę ten wątek dalej:
Po pierwsze więc: widać, że autor po prostu się tym pisaniem bawił. To z całą pewnością nie jest kunsztowne arcydzieło, spłodzone w pocie czoła i cyzelowane co do przecinka. Nie, to lawina mniej lub bardziej udanych żarcików, połączona z pewnym niedbalstwem językowym i pędzącą na złamanie karku akcją. Dlaczego twierdzę, że to charakterystyczna cecha NaNoPowieści? Bo żeby napisać pięćdziesiąt tysięcy słów w ciągu miesiąca, trzeba mieć radochę z tego, co się pisze. To nie jest dobra akcja na pisanie Wielkiej Literatury, za to świetna dla stworzenia czegoś ot tak, dla jaj.
Po drugie: wspomniane niedbalstwo. To jasne, że podczas listopadowego maratonu nie ma czasu na przemyśliwanie składni, wracanie do każdego pominiętego przecinka czy szukanie synonimów celem uniknięcia powtórzeń. W efekcie nawet jeśli ktoś całkiem sprawnie posługuje się polszczyzną i potrafi formułować ładne myśli, do NaNoPowieści wkrada się cały szereg banalnych błędów i potknięć, które załatwia później korekta (jeśli, oczywiście, ktoś po listopadzie ma ochotę jeszcze bawić się w korektę). I to samo dotyczy Teorii portali. Widać w niej, że autor jest stosunkowo niegłupim gościem – potrafi znajdować trafne porównania, składać zgrabne zdania i wymyślać fajną fabułę. A nawet jeśli kogoś nie przekonałaby książka, to przecież o filmiki Martina Lechowicza w Internetach nietrudno – facet nagrywa zarówno satyryczne piosenki, jak i dotykające poważniejszych zagadnień wykłady (to właściwie nie jest dobre słowo, ale nie mogę znaleźć lepszego). Wreszcie na stronie Teorii portali znaleźć można krótkie wypowiedzi, w których autor informuje potencjalnego czytelnika, kim jest, po co napisał tę książkę i o czym ona jest. Toteż natłok błędów w powieści ewidentnie nie wynika z wrodzonej tępoty autora, a z pośpiechu, braku korekty, chciałoby się rzec: z NaNoGrzechów.
Tu muszę na moment zatrzymać się przy humorze: oczywiście, sięgając po Teorię portali, należy uświadomić sobie, że sięga się po dno rynsztoka. Finezji w tym wszystkim niewiele, za to sporo dowcipów o pierdzeniu i aluzji do seksu. Dużo też jest o piciu. Nie wszystkim to musi odpowiadać, ale autor na samym początku uczciwie o tym uprzedza. Problem w tym, że momentami odnosiłam wrażenie, jakby niektóre z tych żartów pojawiały się w tekście trochę na siłę. Jakby autor uparł się, by każda, najmniejsza nawet scenka, była zabawna za wszelką cenę. A ten sam dowcip powtarzany po raz siedemnasty przestaje bawić, choćby był super-śmieszny. To samo dotyczy pewnych zabiegów stylistycznych. Na przykład bardzo szybko można się zorientować, że Lechowicz uwielbia porównania. W którymś momencie miałam wrażenie, że zdanie, które nie zawiera zdania podrzędnego zaczynającego się od „jak” bądź „niczym” to zdanie zmarnowane. Niektóre porównania są, oczywiście, zabawne, większość jest trafna, ale wobec takiego namnożenia jednego triku on się w końcu nudzi. Tym bardziej, że momentami autor trochę się powtarza, choćby wałkując w kółko Johna Rambo w rozmaitych konfiguracjach. To wszystko sprawia, że humor w powieści trochę się marnuje. Czytelnik szybko się z nim oswaja i przestaje się śmiać. I dlatego, choć we wszystkich opiniach i recenzjach, jakie czytałam, autorzy pieją z zachwytu nad tym, jaka to Teoria portali jest pełna absurdu, surrealistyczna, jak to się przy niej człowiek śmieje do bólu brzucha i wypluwa hektolitry kawy i herbaty w niekontrolowanych atakach rechotu, ja mogę napisać tylko tyle: parę razy rzeczywiście parsknęłam śmiechem.
To samo niedbalstwo sugeruje mi trzecią rzecz, którą potwierdza zresztą stopka redakcyjna, gdzie za wszystko odpowiedzialny jest autor, za wyjątkiem ilustracji na okładce(nota bene, świetnej): Teoria portali zalatuje mi selfpublishingiem. Nie mam pojęcia, czym właściwie jest wydawnictwo Digi-Tec. Ale gdyby było „normalnym” wydawnictwem (wbrew pozorom nie zamierzam hejtować selfpublishingu, bo sama korzystam z jego dobrodziejstw), dysponowałoby kompetentnym zespołem do redakcji i składu. A jednak tego zabrakło. I właśnie selfpublishing jest dla mnie kolejną rzeczą charakterystyczną dla NaNoPowieści (bo wszyscy kochamy CreateSpace).

A szkoda. Bo fabularnie Teoria portali jest naprawdę fajna, pełna nieoczekiwanych twistów fabularnych, zawierająca sporo akcji i zgrabnie przeplatających się wątków. Gdyby tak poświęcić jej więcej uwagi, mogłoby być naprawdę super. Może i troszkę bolało mnie, że w Guldii i Mindii za grosz nie ma egzotyki i że wszystkie światy tak naprawdę wyglądają i funkcjonują jak Ziemia, tylko ich mieszkańcy trochę się między sobą różnią. Drażniło mnie, że narrator, nawet opisując myśli i uczucia Midianina albo Guldożera, wciąż odnosi się do naszej, ziemskiej rzeczywistości, co nieco rozbijało klimat (którego i tak nie było za wiele). Niemniej były to elementy, które właściwie zostały dość dobrze uzasadnione w samej powieści i trudno mi się do tego przyczepić na jakiejkolwiek innej podstawie niż „bo tak mi się podoba”. Ale cała reszta mankamentów bardzo niefajnie psuje efekt. Mam jednak nadzieję, że Martin Lechowicz nie spocznie na laurach i może, przyjrzawszy się swojej debiutanckiej powieści, weźmie się znów za pisanie, tym razem dbając o dowcip (nie zawsze trzeba iść w ilość, a jedna poważna scena raz na parę rozdziałów nikogo by nie zabiła), o urozmaicenie, wreszcie o korektę i skład. Bo pomysły są (dla mnie szczególnie ciekawe były wtręty historyczne). Jest też poważniejsza treść przemycona gdzieś na marginesie beztroskiej opowiastki o dwóch uczonych pijakach. A skoro o nich mowa, no to przecież czytelnik dostaje też wachlarz pełnokrwistych bohaterów, w których losy bardzo szybko można się zaangażować. Szkoda byłoby to wszystko marnować.
A dla Teorii portali 5/10 – średnio. Ale z uśmiechem. 






Vortan był wściekły. Nie dość, że wywrzeszczał na całą restaurację ściśle tajne informacje, których siła rażenia była porównywalna ze średniej wielkości bombą atomową, to jeszcze pozwolił, żeby dziesięciu osobom udało się z nimi dać nogę. Dziesięć osób! Dziesięć osób biegających po mieście z supertajną informacją, której samo głośne wypowiedzenie wystarczy, aby obrócić całą Guldiańsko-Mindiańską cywilizację w proch, pył i szambo! Praktycznie rzecz biorąc, dziesięć osób poza kontrolą daje w tej sytuacji pewność, że jutro rano wszyscy już będą wiedzieć o tym, co jeszcze przez dobry miesiąc mogło i powinno pozostać tajemnicą. A znaleźć dziesięć osób w tym rewolucyjnym chaosie graniczy z cudem.
– Koniec imprezy! – huknął Vortan w stronę pozłacanego stolika dla honorowych gości stojącego w samym środku pobojowiska. – Wyłazić mi stamtąd!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...