czwartek, 21 lutego 2013

Fraa w czytelni (44) - "Miasto i gwiazdy"


Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Miasto i gwiazdy
Tytuł oryginału: The City and the Stars
Tłumaczenie: Jacek Manicki
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1993
Wydawca: Amber



Miasto i gwiazdy to jedna z wcześniejszych powieści sir Arthura C. Clarke’a, napisana w 1956 roku (czyli od Piasków Marsa minęło raptem pięć lat). I właściwie nie jest to tak porażająca doskonałość jak cykl Odysei kosmicznej. Niemniej powieść ta zawiera pełen pakiet czegoś, co – na potrzeby tego bloga – muszę nazwać clarkizmami, bo inaczej nie potrafię: a więc czytelnik otrzyma przegląd egzotycznych, nieznanych światów, utopijne społeczeństwa, którym ta ich utopijność troszeczkę bokiem wychodzi, z ogromnym rozmachem zarysowaną wizję odległej przyszłości, sporo miejsca poświęconego potędze umysłu, dużo wiary w człowieka (ba!, w Człowieka nawet!), no i… cóż, bladych bohaterów…



Zacznę od tego ostatniego, bo tak mnie ten problem prześladował, że w pociągu o szóstej rano chyba wreszcie udało mi się dotrzeć do sedna.

Wiem już, czemu nie grają mi ludzie w powieściach Clarke’a: kłopot tkwi w opisywaniu ich uczuć. Są to postacie w ogromnej większości pozbawione fizjonomii, odruchów i… po prostu organizmu. Targają nimi co prawda wielkie emocje, lęki, czasem nagłe porywy gniewu czy ambicji, ale tak właśnie są też opisane: że ten a ten poczuł strach. Że się rozgniewał. Nie towarzyszą temu żadne konkretne zjawiska. W całym Mieście i gwiazdach główny bohater, Alvin, raz w nagłym ataku lęku ścisnął poręcze fotela. I to wszystko – na serio, ten drobny gest był dla mnie najbardziej emocjonującym momentem z życia tego człowieka. Bo ja, czytelniczka, jeśli mam napisane, że bohatera ogarnął strach, po prostu nie czuję tego strachu, jeśli tego się jakoś nie rozwinie, nie poprze konkretami. Clarke tego nie rozwijał, czytelnik musi wierzyć na słowo narratorowi w te wszystkie uczucia. Przypuszczam zresztą, że to dlatego tak świetnie autorowi wychodziły sztuczne inteligencje, ewentualnie inteligencje obce, których człowiek nie potrafi zrozumieć: bo tam te ludzkie emocje są właśnie nie na miejscu. Doskonały HAL czy zupełnie zagubiony w czasie i przestrzeni Vanamond zapadają w pamięci, podczas gdy ludzie szybko bledną.

Nie wiem, czy to co napisałam, jest w ogóle komunikatywne, ale jestem pełna entuzjazmu, że zrozumiałam. I już.

Teraz mogę spokojnie przejść do samej powieści:
W Mieście i gwiazdach przed czytelnikiem rysuje się obraz ludzkości za wiele milionów, a może raczej miliardów, lat. Człowiek żyje w Diaspar, podniebnym mieście odizolowanym od całego świata, zawieszonym w wieczności – żyje i jest nieśmiertelny. Każdy mieszkaniec Diaspar nie rodzi się, tylko wychodzi z Sali Tworzenia – od razu wyglądając jak dwudziestolatek. Po paru tysiącach lat zaś wraca do tej samej Sali i znika, a jego osobowość zostaje zapisana w Banku Pamięci, by po kolejnych setkach, tysiącach, a może i milionach lat, delikwent ożył sobie na nowo. I tak w kółko. Z Diaspar nie ma wyjścia, ale też nikt nigdy tego wyjścia nie szuka ani nie pragnie. Ludzkość jest pozbawiona ambicji, a lęk przed tym, co mogłoby być na zewnątrz, paraliżuje ją. A jednak jest jeden człowiek, który nie dzieli z innymi tego strachu – Alvin, Odmieniec. Odmieniec, który postanawia sprawdzić, co jest na zewnątrz, dlaczego Diaspar zamknęło się na świat i dlaczego ludzkość, która – jak głoszą legendy – panowała nad ogromnym Imperium Galaktycznym, wycofała się nazad na Ziemię i zamknęła w jednym mieście.
Przede wszystkim, w ostatecznym rozrachunku czytelnik dostaje aż dwie różne drogi, którymi za miliony lat mogłaby pójść ludzkość – i takie ich starcie niezmiernie mi się spodobało. Narrator nie ocenia żadnej z cywilizacji, a właściwie delikatnie daje do zrozumienia, że żadne z tych idealnych społeczeństw tak naprawdę nie jest idealne. I bardzo ładnie to widać. Niemniej, mimo tej krytyki utopii, w powieści widać nadzieje w ogromne możliwości Człowieka. Widać marzenie o gwiezdnym Imperium, o spotykaniu obcych inteligencji, o wspólnych badaniach i nauce tak zaawansowanej, że zdolnej podporządkować sobie przestrzeń. Niektóre z pomysłów trochę się zestarzały, jak choćby Sagi – porównywane w książce do czegoś lepszego i bardziej rozwiniętego od telewizji, podczas gdy dla dzisiejszego czytelnika ze wszech miar będzie to przypominało grę komputerową.
W przeciwieństwie do Pieśni dalekiej Ziemi, choć jeden, zasadniczy element jest bardzo podobny (konfrontacja dwóch kultur), tutaj jednak ciężar położony został na coś innego: na odkrywanie tajemniczej historii ludzkości. I na pytanie, czy do porzuconej przeszłości można wrócić. Dużo w tym wszystkim melancholii, tęsknoty za tym dawnym Imperium, za jakimiś potężnymi istotami, które odwiedziły nasz kosmos, ale – z bliżej nieznanych przyczyn – opuściły go. Los polipa tkwiącego w jeziorze i czekającego przez całe tysiąclecia na proroka, jest przygnębiający i smutny. Pragnienie Vanamonda, by spotkać stwórców, którzy porzucili go dawno temu – również porusza. Bo to taki świat, który opustoszał tak dawno, że już nikt nie pamięta kiedy, tylko że Diaspar nigdy tego nie zauważyło. Mocno czuć ten niezwykły klimat.

Wspomniałam już, że Alvin – jako nośnik postaciowej bezpłciowości, charakterystycznej dla bohaterów Clarke’a – nie wzbudził moich gorętszych uczuć. Zresztą, nawet gdyby był szalenie emocjonalny, wciąż pozostałby dla mnie bezmyślnym dupkiem z przerostem ego. Ale Miasto i gwiazdy, co dość wyjątkowe, ma również ludzkiego bohatera, którego polubiłam: jest nim Khedron. Po pierwsze, jako jednostka nieco enigmatyczna i jakby nieustannie drwiąca ze wszystkiego, ten facet nie mógł nie wzbudzić mojej sympatii. Po drugie, kiedy Khedron miał swój wielki moment emocji, faktycznie był roztrzęsiony i zdruzgotany i to było po nim widać. Po trzecie wreszcie, niezwykła była dla mnie jego funkcja: Khedron był bowiem Błaznem. W kontekście całego Diaspar jest to bardzo fajny pomysł – taki wentyl, który do tej idealnej stagnacji od czasu do czasu wpuszcza nieco niewinnego chaosu, żeby całość mogła funkcjonować. W kontekście czysto ludzkim zaś – było mi okropnie żal Khedrona, który na swój sposób również był Odmieńcem. I który musiał czuć się nieco schizofrenicznie, bo z jednej strony miał burzyć ład i porządek Diaspar, z drugiej przecież sam był elementem tego ładu, jego obecność była zaprojektowana od samego powstania miasta. Wszystko to sprawia, że Błazna raczej prędko nie zapomnę.

Sam zaś pomysł czystego intelektu, jaki usiłowała stworzyć Cywilizacja Galaktyczna, jest dla mnie zwiastunem metamorfozy, jaką przejdzie w Odysei kosmicznej Bowman. W obu przypadkach bardzo wyraźnie autor pokazuje opozycję energii do materii i przewagę tej pierwszej. I możliwości, jakie daje bycie samym umysłem.

Miasto i gwiazdy to powieść bardzo wciągająca i mająca – poza głównym wątkiem – całkiem dużo interesujących drobiazgów. Choć mniej tu odmalowanych wizji wszechświata, a więcej refleksji – raz smutnej, raz wyrażającej nadzieję – całość i tak bardzo przypadła mi do gustu. Właściwie nie mogło być inaczej. 10/10.



Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.







Alvin miał nigdy nie zapomnieć tego nieziemskiego spotkania, podczas którego Hilvar składał powoli ze strzępów historię Mistrza, proteinowy polip szukał po omacku słów, ciemne wody jeziora z pluskiem omywały ruiny Shalmirane, a trójoki robot obserwował ich swym nieruchomym wzrokiem.

środa, 13 lutego 2013

Fraa w czytelni (43) - "Coś na progu", nr 5



Coś na progu, nr 5 - okładka

Och, wiem, że kiedy ostatni raz wspominałam o czasopiśmie Coś na progu, chodziło o pierwszy numer. A tutaj od razu piąty – gdzie trzy środkowe? Cóż, leżą na moim biurku… Wstyd przyznać, z każdego poczytałam na razie po kawałku, bo a to czasu nie było, a to akurat zaczęłam czytać coś innego i tak jakoś… Dopiero temat przewodni piątego numeru skłonił mnie do przeczytania czasopisma od deski do deski. Tematem tym były bowiem potwory. Potwory w bardzo szerokim rozumieniu, zarówno te z folkloru i mitologii (wąpierze) jak i z klasyków grozy, kina klasy Z, a nawet komiksu.
W tym miejscu jeszcze tylko zaznaczę, że – mimo kuszącego spisu treści – podchodziłam do tego numeru Cosia raczej z rezerwą. A właściwie prychając, tupiąc nogą i plując jadem, jeśli chciałabym być precyzyjna. Istniała więc uzasadniona obawa, że będę chciała zjechać czasopismo ot tak, dla własnej satysfakcji, bo skoro ono nie kocha mnie, to ja nie zamierzam kochać jego.
Mam nadzieję, że udało mi się powstrzymać wszystkie te odruchy.

O stronie graficznej nie mogę powiedzieć niczego złego – to była od samego początku bardzo mocna strona Cosia. Wspaniałe, klimatyczne ilustracje, świetne, nawiązujące do najlepszych pulpowych tradycji okładki. I nawet marna jakość papieru nie przeszkadza, bo przecież to właśnie tak ma być. Lepiej chyba całość prezentowałaby się tylko wtedy, gdybym rzuciła Cosia pod autobus i przeszorowała nim po tarce do prania. Nie, naprawdę: wtedy czasopismo miałoby… och, no to magiczne coś po prostu. Wyglądałoby właściwie. Trudno to wyjaśnić.
No nieważne – grunt, że Coś na progu od pierwszego numeru wygląda super.

Ale jak z treścią? Cóż – różnie. Poziom zarówno artykułów jak i opowiadań jest bardzo zróżnicowany.
Zaczęło się naprawdę dobrze: artykuł Radosława Pisuli „Potwór z Czarnej Laguny” jest bardzo ciekawy i skłania mnie do zapoznania się z serią filmów o Gill-Manie, z którymi jakoś do tej pory nie miałam do czynienia. „Piękne i beastie” Renaty Łukaszewskiej też jest niczego sobie, choć tutaj temat jakoś mniej mnie porwał. Za to rzuciło mi się w oczy coś, co później wielokrotnie się powtarzało: brak ujednolicenia w artykułach. To znaczy połowa ma przypisy dolne, połowa końcowe, w dodatku na przykład te „Piękne i bestie” mają dorzuconą bibliografię. To sprawia, że bardzo niewygodnie jest poruszać się po tekstach – mam gwiazdkę lub numerek na końcu zdania, ale na dole strony niczego nie ma. W pierwszej chwili myślałam, że przypis został zjedzony przez nieuwagę w czasie składania, ale później się okazuje, że nie – on jest, ale dwie strony dalej. Bez sensu.
Artykuł „Edward the Head” Ady Struś może zainteresować fanów Ironów, choć ci najbardziej hardkorowi pewnie wszystko to już wiedzą. Autorka przybliża czytelnikowi historię Eddy’ego – nic strasznie odkrywczego, ale czyta się gładko.
Bardziej interesujący był dla mnie tekst „10 ton nacisku” Kamila Dachnija, o filmowej serii Szczęki. Autor podał sporo ciekawostek zza kulis i z procesu tworzenia pierwszego filmu z cyklu, omówił także wpływ historii morderczego rekina na rozwój kinematografii, a – jak się okazuje – był to wpływ wcale niemały.
Tekst Jana Wieczorka „RanXerox: historia człowieka-kopiarki” zaintrygował mnie już na poziomie tytułu. To znaczy: ej, ja rozumiem różne zwichrowane pomysły na superherosów, ale człowiek-kopiarka? Po przeczytaniu artykułu zaś poważnie rozważam rozejrzenie się za komiksem, bo przyznam, że zaintrygowało mnie.
„Co cię nie rozśmieszy, to zabije” to kolejny artykuł Radosława Pisuli, ten jednak mniej przypadł mi do gustu. Nie chodzi nawet o styl autora czy coś takiego, tylko o temat i jego ujęcie. Mam wrażenie, że kilka razy mamy powtórzoną tę samą myśl na temat clowna w horrorze, a reszta to wymienianie kolejnych filmów, gdzie ten motyw się pojawia. Przypuszczam, że swobodnie można by całość ująć krócej, a bez szkody dla treści.
Potem znów nastąpił wzlot, bo artykuł Przemysława Pieniążka „Bestiariusz Guillermo del Toro” jest bardzo ciekawy. No i to dzięki temu tekstowi z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, jak blisko byliśmy Vina Diesela w roli Hellboya. Teraz jeszcze bardziej cenię del Toro.
„Potwory, których pragniesz” Norberta Nowaka to przegląd seksownych demonic z anime. To tutaj po raz pierwszy rzuciło mi się w oczy trochę błędów i to tutaj przeszło mi przez myśl, że może niech autor przestanie się jarać rysowanymi cyckami, a zerknie czasem na to, co pisze. Co nie było wcale szczególnie nietaktowne z mojej strony, bo autor sam nie stroni od aluzji o zawieszaniu wzroku i przyznaje, że w tym przeglądzie tytułów kierował się – jak to zgrabnie ujął – „urodą panienek”. Choć teraz, z perspektywy całego przeczytanego numeru, stwierdzam, że ten artykuł wcale nie miał tych błędów dużo. Aha, ale taka uwaga: czcionka, którą zastosowano dla nagłówków o poszczególnych bohaterkach, jest fatalna. Nawet normalne słowa trudno w niej odczytać, a cóż dopiero tak egzotyczne jak japońskie nazwisko?
Następnie wraca do czytelnika Ada Struś, tym razem z tekstem „Grunt to rodzinka…”, czyli przybliżeniem znanej i lubianej rodziny Addamsów. Czytało się to bardzo miło, tym bardziej, że – choć zawsze tę rodzinę uwielbiałam – nigdy tak naprawdę nie interesowałam się, kto w ogóle ją stworzył ani jakie przemiany zachodziły w poszczególnych postaciach na przestrzeni lat. Tymczasem okazuje się, że Charles Addams był personą dość nietuzinkową, a rodzina całkiem solidnie ewoluowała.
„DC Comics – uniwersum strachu” Łukasza Buchalskiego na pewno byłoby ciekawsze dla kogoś, kto jara się… no… DC Comicsem. Dla mnie to była tylko taka ciekawostka, że oto wydawca od popularnych superherosów ma też drugą, mroczniejszą stronę. A jednak jakoś zupełnie mnie ta strona nie zainteresowała.
Wywiad, jaki przeprowadził Sławomir Wielhorski z Thomasem Ligottim, jest opisany jako „część druga”, więc podejrzewam, że jego początek jest w numerze 4. Zapoznam się z nim więc w trochę odwrotnej kolejności. Niemniej z tej części, którą zamieszczono w numerze listopadowo-grudniowym, można wyciągnąć sporo fajnych informacji, szczególnie o… polskich artystach. Ligotti, jak się okazuje, jest fanem na przykład Brunona Schulza i duża część wywiadu dotyczy właśnie tego ostatniego. Amerykański pisarz bardzo ciekawie zresztą o nim mówi.
A potem czytelnik dostaje dział prozy (poezję ominęłam świadomie – ani się na tym nie znam, ani nie lubię). Na pierwszy ogień idzie opowiadanie „Riley” Marka Tufo. Jest to dość standardowa, banalna opowiastka o inwazji zombie, tyle że opowiedziana z punktu widzenia psa – suki tak konkretnie. Stylizacja na psią narrację jest trochę dziwna, bo z jednej strony Riley nie umie nazwać łazienki czy dziecka, z drugiej jednak zna pojęcie schodów i sprężyny. W dodatku los bohaterów podczas lektury był mi dramatycznie obojętny. Charles i reszta jego rodziny to tylko kukły, których zasadniczą rolą jest bycie zaatakowanymi przez zombiaki. Z postaci występujących w opowiadaniu najwięcej wyrazistości miał w sobie Ben-Ben, ale nie zmieniło to faktu, że jakoś nie umiem polubić jazgoczącego, obesranego yorka, którym przecież był.
Ale prawdziwy dramat nastąpił przy opowiadaniu „Pulp Thing” Tomasza Kaczmarka. Ja zupełnie abstrahuję od fabuły i bohaterów – wszystko jest bardzo typowe dla tego rodzaju opowieści: grupa wkurzających nastolatków, nawiedzone miejsce, potwór. Zazwyczaj w takich przypadkach kibicuję potworowi. Tym razem nie było inaczej, bo nastolatkowie byli wybitnie wkurzający. Ale problemem było coś innego: ja w ogóle z trudem mogłam skoncentrować się na treści, bo mam wrażenie, że to opowiadanie na oczy nie widziało korektora. Błąd na błędzie, zły zapis dialogów, zdania ewidentnie zmieniane w trakcie pisania i z pozostawionymi zbędnymi słowami z poprzednich wersji, randomowo wstawione akapity, a czasem bardzo mylący ich brak, literówki… zastosowania cudzysłowu przy „uschniętych” stopach nawet nie komentuję, bo z tego aż bije rozpaczliwe „nie umiałem tego zgrabnie ująć, więc korzystam z pi razy oko adekwatnego substytutu”, tylko że to fatalnie rozbiło klimat sceny.
Na szczęście potem mogłam złapać oddech, nim wpadłam w zupełnego berserka – czytelnik dostaje wywiad ze Stefanem Grabińskim, przedruk z „Głosu literackiego” z 1929 roku. Jak na mój gust, tego typu przedruki mogłyby wejść na stałe do czasopisma – taki „wehikuł czasu” i przyglądanie się, jak w czasach międzywojennych nieśmiało fantastyka wchodziła do polskiej literatury jest ogromnie ciekawe.
„Kopytne monstrum” Roberta E. Howarda mnie nie zawiodło: opowiadanie jest dość długie, ale świetne. Co prawda od pierwszych akapitów czytelnik może się domyślać rozwiązania intrygi, ale klimat, sposób narracji i postać pana Starka nie pozwalają przejść nad opowiadaniem obojętnie. Po raz kolejny przekonałam się, że Howard i Lovecraft jako twórcy są sobie bliżsi niż można by przypuszczać, patrząc na to, jak są powszechnie odbierane ich główne dzieła, czyli opowieści o Conanie i mroczna mitologia Cthulhu.
Strefę kryminału przeczytałam zaledwie pobieżnie, przyznaję. Nie interesują mnie skandynawskie kryminały, paranormalni detektywi, medycyna sądowa ani kradzieże dzieł sztuki z muzeów. Dość szybko więc przemknęłam przez kolejne akapity i zatrzymałam się na tekście Wojciecha Sawłowicza, „Zło w mundurze, czyli nieco o nazi-fiction”. Cóż – przede wszystkim nie wiedziałam, że istnieje już taki oddzielny gatunek. Autor przybliża w artykule jego rozwój i… i to właściwie tyle. Taki przegląd od początku po Iron Sky.
Wbrew oczekiwaniom, ciekawszy dla mnie okazał się następny tekst, „Scream Queens” Martyny Bieżyńskiej. Nie przypuszczałam, że darcie paszczy w filmie jest tak istotne i że trzeba dysponować do tego jakimiś innymi przymiotami oprócz cycków i mocnego gardła. Tymczasem okazuje się, że to wcale nie taka prosta sprawa i jest całe reality show Scream Queens, gdzie kandydatki do tytułu są poddawane szeregowi najwymyślniejszych prób. Naprawdę interesujące.
Kolejny artykuł, „O słowiańskich demonach i obrzędach: żywe trupy” Natalii Kościńskiej jest ciekawy ze względu na temat, bo słowiańszczyzna – niesłusznie – jest straszliwie wzgardzona. Tekst jednak ma dwa problemy: pierwszym jest brak wstępu. Nie wiem, może jestem zwichrowana, ale nawet w naukowych pracach lubię, jako czytelniczka, być łagodnie wkręcona w temat. Tutaj zaś od razu zostaję rzucona w etymologię wampirów, zupełnie bez słowa wstępu. Ale to tylko moja fanaberia. Większym problemem jest skrótowość. Artykuł jest dość krótki, a porusza masę zagadnień: nazewnictwo krwiopijców, ich charakter, przyczyny powstawania wampirów, a także metody walki z nimi. Każdą z tych kwestii można by z powodzeniem rozwinąć do samodzielnego artykułu – i może to byłoby nie takie głupie rozwiązanie? Bo czytając ten tekst miałam wrażenie, że lecę na łeb na szyję, w dodatku bez trzymanki.
Dział growy nawet mnie zainteresował, bo „The Secret World” został opisany jako produkt naprawdę kuszący, jednakże kiedy faktycznie poszukałam screenów i filmików z gry, nie jestem już nastawiona tak optymistycznie. Cóż, najwyraźniej różnica gustu.
Komiksy nie wciągnęły mnie (nie mam chyba tolerancji na komiksy w odcinkach), choć nie mogę odmówić fajnej kreski Bartłomiejowi Fedyczakowi. Pomiędzy komiksami zaś mamy schowany felieton Roberta Blocha „Przemyślenia o osobliwej bytności” i tu mam dwie uwagi: po pierwsze, fajnie, że coś takiego jest – taki lovecraftowy element, niejako uzasadniający lovecraftowy tytuł czasopisma. Ale ten tekst jest w takim miejscu, że ja w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu. Zorientowałam się dopiero teraz, kartkując uważnie całego Cosia na potrzeby tego wpisu. Dwa ostatnie felietony, „Piętno potwora” Marcina Wrońskiego oraz „Urban legend z Dolnego Śląska” Bartosza Czartoryskiego, są lekkie, ciekawe i szybko się po nich przemyka. A potem już tylko okładka.

Tak naprawdę miałam napisać dużo krócej, ale jakoś tak wyszło, że o każdym z tekstów piątego numeru Cosia chciałam coś powiedzieć. No i znów się rozwlekłam.
Ten numer jest bardzo nierówny. Zarówno pod względem korekty i redakcji, jak i poziomu samych tekstów. Jedne są zbyt rozwlekłe, inne zbyt skrótowe. Zbyt często za cały artykuł robi tak naprawdę ułożona chronologicznie lista tytułów z jakiejś dziedziny, a brakuje w tym wszystkim konkretnej myśli, czegoś, co czytelnika zainteresuje. Brakuje po prostu problemu. Wybijają się tutaj artykuły zawierające smaczki i ciekawostki, ładnie pokazujące jakiś proces, takie jak te o Szczękach czy Addamsach. Oby więcej takich. Nie umiem powiedzieć, czy czasopismo zmierza w dobrym czy złym kierunku, bo do tej pory gruntownie zapoznałam się tylko z numerem pierwszym i piątym, za jakiś czas może będę miała konkretniejsze wnioski. Tymczasem jednak warto zapłacić niepełne 9zł choćby ze względu na Howarda i Grabińskiego. Bo to się nie zmieniło chyba od pierwszego numeru: czasopismo za bardzo przystępną cenę oferuje dużo czytania w ładnej oprawie, a wśród tej obfitości testów znajdą się co prawda rzeczy niezbyt porywające, ale są też perełki. Ja w każdym razie nie żałuję zakupu, 7/10.
No. Ale nie jestem pewna, czy udało mi się powstrzymać od plucia tym cholernym jadem… Trudno, tak bywa, jak się jest zgorzkniałą i sfochaną Frąą.







Skierowałem kroki ku rozchybotanej, zardzewiałej bramie a wkraczając na popękany chodnik nie mogłem nie zwrócić uwagi na opłakany stan posesji. Niewiele wiedziano o właścicielu i chociaż byliśmy sąsiadami od sześciu miesięcy, nigdy jeszcze nie widziałem go z bliska. Chodziły pogłoski, że mieszka sam, bez jednego sługi, mimo że był kaleką. Miał opinię ekscentrycznego uczonego o mrukliwej naturze i bogactwie, za pomocą którego folgował swoim zachciankom.
[Robert E. Howard, Kopytne monstrum]

wtorek, 12 lutego 2013

Fraa w czytelni (42) - "Pieśni dalekiej Ziemi"


Pieśni dalekiej Ziemi - okładka

Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Pieśni dalekiej Ziemi
Tytuł oryginału: The Songs of Distant Earth
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca: Alkazar

Nie rwałam się jakoś szczególnie do tej powieści. To znaczy owszem, ma genialny tytuł (jestem okropnie przeczulona na punkcie tytułów i zdarza mi się na podstawie tego – krótkiego zazwyczaj – tekstu na okładce decydować o zakupie książki), ale w czasie, kiedy rzucił mi się w oczy, ja akurat szukałam Końca dzieciństwa. Pieśni dalekiej Ziemi wpadły przy okazji, bo na Allegro kupiłam pakiet siedmiu książek (cztery powieści i trzy zbiory opowiadań) Clarke’a praktycznie za bezcen (pozdrowienia dla sprzedającego Grzesiek_Czesiek). Do lektury mi się nie spieszyło, ale jakoś w końcu przemknęłam również przez tę powieść.
Sir Arthur C. Clarke, pisząc pełnowymiarowe Pieśni dalekiej Ziemi, miał za sobą już 2001: Odyseję kosmiczną, Fontanny raju, Spotkanie z Ramą i inne genialne dzieła. Powieść stanowi jednak rozwinięcie opowiadania z 1958 roku, jak się więc łatwo domyślić, jest to tekst gruntownie przemyślany i dopracowany. Bah, jak wszystkie teksty tego autora.
A jednak jest w tej powieści coś nietypowego.
Często spotykam się na rozmaitych blogach ze stwierdzeniami w stylu „nie lubię sci-fi, tego całego kosmosu, wynalazków i robotów, ale” – w tym miejscu blogerzy zazwyczaj zachwycają się odkryciem fantastyki socjologicznej albo political fiction (śmieszna rzecz, bo u mnie jest dokładnie na odwrót). Nie poleciłabym zazwyczaj tym ludziom Clarke’a. Szkoda ich czasu, skoro na wstępie deklarują, że nie kręcą ich te genialne projekty statków kosmicznych, soczyste opisy nieznanych światów i z rozmachem zarysowane wizje kierunku, w jakim zmierza – lub mogłaby zmierzać – ludzkość. Tym razem jednak chyba bym zaryzykowała – niech te osoby sięgną po Pieśni dalekiej Ziemi. Bo to Clarke zupełnie nie jak Clarke.

Oto w niedalekiej przyszłości naukowcy odkrywają, że niebawem Słońce eksploduje. Ludzkość skupia się więc na ewakuacji – niespełna pół wieku po odkryciu losu naszej macierzystej gwiazdy, Ziemię opuszczają pierwsze statki typu „siewca”, mające za zadanie dotrzeć do możliwej do zasiedlenia planety i wychować pierwsze pokolenie ludzi.
W roku 2751 jeden z takich statków wylatuje w kierunku Thalassy, na której wyląduje w ziemskim roku 3109. Na tejże Thalassie człowiek tworzy niemal utopijną społeczność, która nie zna religii ani zazdrości, obce jej są wszelkiego rodzaju konflikty. Sama Thalassa to zresztą planeta nad wyraz gościnna – jak nazwa wskazuje – w głównej mierze pokryta morzem. Jedynym prawdziwym zagrożeniem jest tu wulkan, Krakan.
I właśnie na tej planecie wyląduje „Magellan” – ostatni statek, który wystartował z Ziemi. Trzy lata po jego odlocie, w 3620 roku, Słońce eksplodowało. Załoga „Magellana” zmierza na planetę Sagan II, po drodze jednak musi uzupełnić osłonę „Magellana”, zrobioną z lodu – a jakież miejsce nadaje się do tego równie mocno co obfitująca w wodę Thalassa? Załoga „Magellana” z zaskoczeniem odkrywa, że planeta jest zamieszkana. I tu tak naprawdę zaczyna się powieść. Bo cała ta otoczka, którą tu opisałam, jest jedynie gdzieś w tle. Pieśni dalekiej Ziemi nie są wcale o tym, choć żałuję.
Clarke skoncentrował się na konfrontacji dwóch zupełnie odmiennych kultur: żyjących w swoim idealnym świecie Lassańczyków oraz ostatnich uciekinierów z Ziemi. Załodze „Magellana” przyjdzie spędzić na Thalassie kilkadziesiąt miesięcy, nim uda się przetransportować na orbitę tyle brył lodu, by skompletować osłonę. Przez ten czas ludzie ci, chcąc nie chcąc, będą utrzymywać kontakty z Lassańczykami. Lassańczykami, którzy mają piękne kobiety i pełnych zapału polityków, a także przepiękną, malowniczą planetę. Obie strony są sobą po trosze zafascynowane, po trosze się siebie obawiają. Ludzie z „Magellana” przede wszystkim starają się nie „popsuć” Lassańczyków – nie zapoznawać ich z niczym, co mogłoby zrujnować tę idealną cywilizację. A więc nie opowiadać o religiach, o zawiści i zbrodniach znanych z historii Ziemi. Cóż z tego, skoro Lassańczycy, jak ciekawskie dzieci, chcą właśnie to wszystko wiedzieć, zafascynowane dziwnym, mrocznym światem tych nieoczekiwanych gości?
Oprócz postawienia naprzeciw siebie tych dwóch rodzajów człowieka, sir Arthur C. Clarke zajmuje się też samą załogą statku. Problem jest następujący: Thalassa, jak już wspominałam, jest wspaniałą, rajską planetą. Tymczasem Sagan II, do którego zmierza „Magellan”, to świat twardy i niegościnny. Nic dziwnego, że po kilku miesiącach na Thalassie nastroje wśród załogi są… cóż, różne. Z załogi wyłamują się jednostki, które zamierzają zdezerterować, są i inne, które chcą, żeby całą misję zakończyć właśnie tu i teraz. W swojej tęsknocie do osiedlenia się w przyjaznym środowisku  mało kto myśli o tym, że należałoby zapytać o zdanie samych Lassańczyków, bo przecież „Magellan” ma na swoim pokładzie zahibernowane trzy tysiące uchodźców. Ponadto pojawia się kwestia uczciwości wobec tych wszystkich, którzy ostatnie lata na macierzystej planecie poświęcili przygotowaniu ekspedycji na Sagana II.
A tak poza wszystkimi innymi problemami poruszonymi w książce, dla mnie Pieśni dalekiej Ziemi są też krytyką religii. Czy też może nie tyle krytyką, co raczej delikatnym podsunięciem pod rozwagę: więcej z tego wynikło szkody czy pożytku dla ludzi? Czy społeczeństwo bez religii nie byłoby lepsze? Przy czym nie chodzi tu o żadną konkretną religię, a o ideę jako taką.

I cóż mogę powiedzieć… to wszystko jest ciekawe, ale nie aż tak. I nie dla mnie. Tym bardziej, że ja ciągle mam kłopot z bohaterami Clarke’a – wspomniałam o tym już przy okazji pisania o Końcu Wieczności, a teraz wypada powtórzyć: nie potrafię się „wczuć” w jego bohaterów. Oni dla mnie są jacyś tacy wyblakli. Niby wszystko w porządku, Loren się zakochuje, kapitan Bey musi być nieustępliwy i rozsądny w tak delikatnej sytuacji, w jakiej znalazł się „Magellan”, Mojżesz Kaldor tęskni za zmarłą na Ziemi Eweliną, a dla Kumara liczy się tylko morze – nurkując jest w swoim żywiole. A jednak, mimo tych indywidualnych rysów, bohaterowie nie są zbyt wyraziści. Z jednej strony nie umiem sformułować żadnego konkretnego zarzutu, z drugiej jednak – nie umiem się do nich przekonać. Czy ja wiem? Może oni wszyscy są mimo wszystko zbyt ugłaskani, zbyt podobnie mówią i się zachowują? Są tylko pustymi nośnikami pewnych cech (determinacja kapitana, tęsknota Mojżesza itp.), ale nie ludźmi z krwi i kości.
A tego, co uwielbiam u Clarke’a najbardziej, czyli opisów, opisów i jeszcze trochę opisów, zarówno świata jak i technologicznych wynalazków, jest akurat w Pieśniach dalekiej Ziemi jak na lekarstwo.

Trochę mnie ta powieść rozczarowała. Nie tego się spodziewałam. Powieść wydaje mi się takim trochę eksperymentem autora, skoncentrowaniem się na czymś innym niż zwykle, ale nie mogę uznać tego eksperymentu za w pełni udany. Dla mnie to takie 7/10, które w normalnych warunkach byłoby nawet całkiem satysfakcjonujące, ale na pewno nie w przypadku Arthura C. Clarke’a. Najlepszy w całej powieści jest tytuł i kilka pojedynczych scen, jak również sam zarys losów ludzkości. No, można tu też dorzucić w ramach bonusu inspirowaną powieścią płytę Mike’a Oldfielda „The Songs of Distant Earth”. Rzecz może i nie w moich klimatach, ale ma kilka bardzo przyjemnych kawałków.




A wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.


 



Początkowo słyszała głęboki brzęk potężnej harfy ze strunami spinającymi światy. Przeszły ją ciarki. Poczuła, jak w odwiecznej reakcji na strach wywodzącej się z czasów, gdy Ziemię porastała pierwotna dżungla, sztywnieją jej włoski na karku.
Ale w miarę jak się wsłuchiwała, wyławiała z dźwięku całe spektrum zmieniających się półtonów sięgających granicy słyszalności i bez wątpienia daleko za nią. Drżały, zlewały się z sobą i mieszały podobnie jak zmienne, lecz regularne odgłosy morza.
Im dłużej słuchała, tym bardziej przypominało jej to bezkresny szum fal omywających wyludnioną, odległą plażę. Czuła, że słyszy kosmiczny ocean, huk jego fal łamiących się na brzegach zatopionych w nim światów. Był to dźwięk przerażający w swej bezsensownej daremności, dźwięk rozbrzmiewający echem w bolesnej pustce całego wszechświata.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Fraa w czytelni (41) - "Trudno być bogiem"


Trudno być bogiem - okładka

Autor: Arkadij i Borys Strugaccy
Tytuł: Trudno być bogiem. Drugi najazd Marsjan
Tytuł oryginału: Трудно быть богом. Второе нашествие Марсиан.
Tłumaczenie: Irena Piotrowska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1983
Wydawca: Czytelnik

Trudno być bogiem braci Strugackich omijałam do tej pory głównie z niejasnej obawy, że to będzie kolejna powieść, której nie zrozumiem i nie będę miała pojęcia, jak do niej później podejść. Tak właśnie miałam ze Ślimakiem na zboczu, o którym nawet przez jakąś krótką chwilę chciałam coś napisać, ale szybko okazało się, że nie umiem sklecić zdania na jego temat. Trauma trwa do dziś. W końcu jednak postanowiłam się przełamać, tym bardziej, że Ulv zawsze wypowiadał się o Trudno być bogiem w samym superlatywach i co najmniej kilka razy mi tę pozycję polecał.

Fabuła powieści kręci się wokół niejakiego Antona, czyli don Rumaty, wysłanego przez bliżej nieokreślony Instytut jako Obserwator na odległą planetę, dla której Słońce jest jedynie jedną z setek migoczących na niebie gwiazd. Anton, ma się rozumieć, nie jest sam – na obserwowanej planecie funkcjonuje cała siatka wysłanników z Ziemi, jednak ich kontakty są dość ograniczone. W ramach – równie enigmatycznego co sam Instytut – Eksperymentu, Ziemianie mają obserwować mieszkańców owej planety. Obserwować, przesyłać obraz na Ziemię, wniknąć w to społeczeństwo. Problem polega na tym, że to miejsce w kosmosie zamieszkują ludzie (och, czy aby w ogóle można nazwać ich ludźmi?) znacznie zacofani w stosunku do przybyszów z Ziemi. Ich feudalne społeczeństwa cierpią pod jarzmem okrutnych dyktatorów i błądzą, nie umiejąc przeobrazić się w wolne narody. Jeśli, na ten przykład, minister don Reba umyślił sobie, że w całym państwie trzeba powywieszać na przydrożnych drzewach wszystkich, którzy potrafią czytać – tak się dzieje. A don Rumata – oraz inni Obserwatorzy – mają bardzo wyraźny zakaz ingerowania w przebieg wypadków i jedyne, co mogą robić, to przyglądać się bezsensownemu okrucieństwu, wszechobecnemu brudowi i ludziom bez żadnych własnych poglądów i bez zasad.

Tym sposobem w powieści sygnalizuje się kilka problemów: pierwszym jest, oczywiście, tytułowe bycie bogiem: czy Ziemianie, którzy dysponują odpowiednimi środkami i przewyższają mieszkańców obserwowanej planety pod niemal każdym względem, nie powinni przeciwdziałać jakoś temu ogromowi nieszczęść, jaki przetacza się po Arkanarze? Bądź co bądź są o całe wieki rozwoju cywilizacji mądrzejsi – w związku z tym czy nie spoczywa na nich odpowiedzialność za losy tych, którzy są słabsi? Z drugiej strony: ingerencja byłaby lepieniem społeczeństwa na swój obraz i podobieństwo (też przecież mocno niedoskonały!), odarciem niczego nieświadomych ludzi z wolności, indywidualizmu, z możliwości samodzielnego pokonania trudności.
Ale z tym zagadnieniem łączy się kilka innych.
Na przykład funkcjonowanie don Rumaty w Arkanarze. Oto Anton musiał wcielić się w obrzydliwie bogatego szlachcica, pomiatającego chłopstwem i śmierdzącymi mieszczanami. Don Rumata jest zmuszony do robienia rzeczy, które w Antonie budzą odrazę. Początkowo – bo prawdziwy dramat zaczyna się, kiedy Anton uświadamia sobie, że pewne zachowania przychodzą mu coraz łatwiej, coraz naturalniej. Kto wie? Może niedługo całkowicie upodobni się do mieszkańców Arkanaru? Dla mnie siedzi w tym niezwykła tragedia, która prawdę mówiąc dużo bardziej mnie poruszyła niż sam problem traktowania obserwowanego społeczeństwa przez Ziemian. Pojawia się pytanie, jak bardzo człowiek jest w stanie się ufajdać w bagnie, by osiągnąć swoje cele – być może nawet całkiem chwalebne.
Ciekawą sugestią tutaj jest wzmianka o Eksperymencie – na kim właściwie przeprowadza się ten Eksperyment? Na ludziach z Arkanaru czy też na Obserwatorach? Ta druga koncepcja jest właściwie dość przerażająca, ale wcale nie taka nieprawdopodobna, choć tu już czytelnik właściwie ma pewną dowolność, w co zechce uwierzyć.
Innym zagadnieniem, o które ociera się powieść, jest samo pojęcie dobra i zła. Bardzo zgrabnie autorzy pokazali, że to co jest dobrem dla jednego, zawsze będzie złem dla innego i trudno obiektywnie ocenić, którego dobro jest… no… lepsze.
Sporo uwagi poświęca się w powieści ogólnie rozwojowi ludzkości, roli wiedzy i nauki w dziejach świata – choć wszystko rozgrywa się na obcej planecie, czytelnik trafia na bardzo znajome obrazki poetów, którzy zmuszeni byli spalić swoje dzieła i obecnie chałturzą na królewskim dworze, klecąc marne wierszydła pochwalne, czy też malarzy, którzy dokonują żywota pacykując zawsze takie same portrety monarchy. W ogóle z całej powieści przebija dobrze wszystkim znana, całkowicie ziemska historia, a właściwie jedne z najsmutniejszych jej momentów – a to sprawia, że Trudno być bogiem jest tak naprawdę tekstem ogromnie przygnębiającym. Z jednej strony mamy Ziemian, którzy chcieliby i mogliby coś zrobić, ale doskonale wiedzą, że nie wolno. Z drugiej strony zaś społeczeństwo Arkanaru, które pędzi na łeb na szyję ku własnej zgubie, bo nie ma w tych ludziach jeszcze instynktu gromadzenia się i walczenia o swoje. Pojedynczy buntownicy są raczej postaciami tragicznymi, tak jak Arata, który zresztą w doskonałej rozmowie z don Rumatą wyjaśnia mu, dlaczego nie podoba mu się ingerencja z zewnątrz – a w każdym razie taka częściowa. I że jeśli Ziemianie mają od czasu do czasu kogoś uratować i nic poza tym, niech lepiej wracają do siebie. Ba!, Arata nie będzie jedynym, który zasugeruje Antonowi, że Ziemianie powinni wrócić do siebie i dać spokój ludziom z Arkanaru i okolic. Przebija w tym wszystkim ogromny smutek, ale też determinacja: może i popełnimy jeszcze mnóstwo błędów, ale poradzimy sobie sami. Dam radę.

Tym wyraźniej rysuje się kontrast między Trudno być bogiem a drugą powieścią w książce, czyli Drugim najazdem Marsjan. Jest to tekst, przynajmniej na pierwszy rzut oka, najzwyczajniej w świecie zabawny. Co prawda dalej nie ogarniam, dlaczego bohaterowie noszą imiona takie jakie noszą, ale na przemyśliwanie o tym przyjdzie jeszcze czas. Powieść – powiastka właściwie, bo to bardzo krótki tekst – stanowi z kolei rzut oka na społeczeństwo tracące niepodległość. Rzut oka mocno w pigułce. Historia zamyka się w dwóch czerwcowych tygodniach, a czytelnik śledzi dzień po dniu poczynania niejakiego Apollina Feba, jego obserwacje i wnioski, które zapisuje w dzienniku. Mimo pozornie absurdalnej sytuacji i zabawnych wątków (niezmiennie bawił mnie Kalaides, który zapytany o coś wyduszał z siebie odpowiedź dotyczącą rozmowy sprzed kilku godzin, że o wiecznie natrąbionym Minotaurze nie wspomnę) znów całkiem łatwo dostrzec echa przykrych momentów z historii Europy. Narracja Feba sprawia, że żadnego z bohaterów nie da się jednoznacznie ocenić, ponieważ i Apollo ich nie ocenia – w jednej chwili gniewa się na kogoś, by następnego dnia uznać, że to właściwie bardzo w porządku człowiek i nawet trochę go szkoda. Wszyscy są tak naprawdę jednakowo głupi, ale jeśli się nad tym zastanowić, człowiek dochodzi do wniosku, że sam w analogicznej sytuacji byłby równie głupi. Jednak tekst jest na tyle lekko i zabawnie napisany, że czytelnik wcale nie zapada się w jakichś strasznych refleksjach na ten temat, tylko płynie wraz z powieścią aż po ostatnie zdanie. Fantastyczny oddech po ciężkim Trudno być bogiem.

Bracia Strugaccy jeszcze nigdy mnie nie zawiedli. I tym razem jestem bardzo zadowolona z lektury, ze spotkania z bardzo różnorodnymi i pełnymi życia bohaterami, a także z mniej lub bardziej poważnie postawionymi istotnymi pytaniami. Jakkolwiek rozkminy socjologiczne najogólniej niezbyt mnie jarają, to jednak Arkadij i Borys Strugaccy podali to w ten sposób, że trudno się nie wciągnąć. 9/10.




Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





Chłopcy nie odpowiedzieli. Po chwili Paszka zapytał półgłosem:
– Tolek, co tam było za znakiem?
– Wysadzony most – odpowiedział Anton. – I szkielet faszysty przykuty łańcuchami do karabinu maszynowego. – Zamyślił się i dodał: – Karabin cały wrósł w ziemię…
– No tak… – mruknął Paszka. – Bywa. A ja tam pomogłem jednemu facetowi naprawić samochód.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...